Uzależnienie od jedzenia - nałóg, którego nikt nie bierze na poważnie

Granica między "jem, bo lubię" a "opycham się bez opamiętania" jest tak cienka, że potrzebowałam dekady, żeby uświadomić sobie, że mój związek z jedzeniem to uzależnienie. W dodatku takie, którego nikt nie traktuje serio. Co zrobić kiedy nie można przestać jeść?

Nie, to nie jestem ja. Mnie jedno ciastko nie wystarczy (fot. Pexels.com CC0)Nie, to nie jestem ja. Mnie jedno ciastko nie wystarczy (fot. Pexels.com CC0) Nie, to nie jestem ja. Mnie jedno ciastko nie wystarczy (fot. Pexels.com CC0) Nie, to nie jestem ja. Mnie jedno ciastko nie wystarczy (fot. Pexels.com CC0)

Całe życie żrę. Jestem tą kliszą, na widok której niektórzy ludzie wzdrygają się z obrzydzeniem: grubą dziewczyną, która bez opamiętania wpycha sobie żarcie do ust. Tą, na widok której przewraca się oczami i myśli: "Nie możesz schudnąć? Mam dla ciebie doskonałą dietę: żryj mniej!" Kiedyś sama podpinałam się pod to myślenie, zarzucając sobie brak umiaru i dyscypliny. "Dlaczego ja tak bardzo lubię jeść?" - pytałam samą siebie, jakby rzeczywiście o lubienie chodziło, jakbym była smakoszką i bon-vivantką, która nie potrafi odmówić sobie bezy z mascarpone i celebruje każdy kęs, bo życie jest zbyt krótkie, żeby obsesyjnie pilnować obwodu ud.

Pewnie, że mam słabość do dobrej kuchni, ale to tylko jedna z wielu rzeczy, które popychają mnie do jedzenia. Powodów jest mnóstwo. Jak każdy człowiek, jem, kiedy jestem głodna. Oprócz tego jem także, kiedy spotykam się ze znajomymi (przecież nie będziemy tak po prostu siedzieć), jem, żeby poprawić sobie humor, jem dla relaksu i żeby coś uczcić, jem kiedy jestem zestresowana, jem z nudów, jem, bo mam jedzenie w zasięgu ręki. Jem, bo jedzenie potęguje przyjemność czytania, czy oglądania filmu. Jem, żeby napędzić myśli i żeby je stłumić. Na wakacjach uprawiam gastroturystykę (we Włoszech, oprócz ruin i galerii sztuki, priorytetowo zwiedzam gelato, tiramisu, pizzę i pastę. Przecież muszę spróbować lokalnego przysmaku, i co ja poradzę na to, że jego głównym składnikiem jest parmezan!). W pracy przez osiem godzin co rusz sięgam ręką do szuflady po migdała albo wafel ryżowe. Nie umiem nie jeść, kiedy ktoś inny je. Na imprezie natychmiast znajduję sobie miejsce przy szwedzkim stole (czasem krążę dla niepoznaki) i ochoczo nakładam sobie "jeszcze odrobinkę tej sałatki z kuskusem i kawałeczek ciasta marchewkowego", czasami umilając sobie żarcie rozmową. Zdarza mi się dopiero w połowie posiłku ze zdziwieniem odkryć, że to, co akurat pochłaniam wcale mi nie smakuje. Zdarza się, że obżeram się jak w transie, z którego wyrywa mnie potworne przerażenie i poczucie, że muszę natychmiast przestać, bo umrę albo jeszcze gorzej - nie umrę i zwerbują mnie do programu o najgrubszych ludziach na świecie.

Czasem budzę się w nocy skrajnie spanikowana, kładę rękę na swoim brzuchu, namierzam tę miękkość, której jeszcze niedawno nie było i gorączko składam sobie szereg obietnic: że przestanę się znęcać nad swoim ciałem i zacznę mu dawać to, czego potrzebuje, czyli pięć małych posiłków i cztery kwadranse na orbitreku dziennie. Zasypiam spokojniejsza, a następny dzień (i nowe życie) zaczynam od dwóch szklanek mineralnej i koktajlu z jarmużu. Czasem wytrzymuję tydzień w głębokim przekonaniu, że moje ciało jest świątynią , która potrzebuje jarzyn gotowanych na parze. A potem coś wyprowadza mnie z równowagi i natychmiast dopadam lodówki jak pijak flaszki.

Mój związek z żarciem to klasyczne uzależnienie, tyle że gorszego sortu. Nie prowadzi do zmian stanu świadomości, nie zabiera w inną rzeczywistość, nie daje nadprzyrodzonych mocy twórczych. Nie kojarzy się z życiem na krawędzi, nie nadaje się na rockandrollową anegdotę ("Przed koncertami, członkowie zespołu the Rolling Stones zjadali blachę szarlotki"? No błagam!). Chlanie, ćpanie, hazard przywodzą na myśl nieprzeciętną wrażliwość i skomplikowaną osobowość, a wpieprzanie? Wpieprzanie to po prostu słabość. W tej słabości można tkwić latami, dyskretnie, nie angażując nikogo. Bo czego by nie zjeść, nigdy nie obudzisz się w kałuży wymiocin, nikt nie będzie cucił cię lodowatym prysznicem, nie zawalisz zobowiązań. Po prostu nażresz się po cichu jak świnia, a potem pójdziesz wstawić pranie, odpisać na maile i odebrać dzieci ze świetlicy. Jedzenie kompulsywne zwykle nie grozi utratą pracy, rozwodem, śmiercią. Może właśnie dlatego mało kto traktuje je jak chorobę.

Kiedy mówię koleżance, że czuję, że to całe jedzenie wymyka mi się spod kontroli i zaczyna przypominać nałóg w odpowiedzi słyszę: "Znam to! Też nie umiem powstrzymać! Tabliczka czekolady znika w pięć minut!". Druga pyta jak to możliwe, skoro nie jem niezdrowo. To prawda, zagryzanie piegusków prażynkami zostawiłam w nastoletniości. Nie mówię, że teraz jadę na samych jagodach chia i spirulinie, ale wolę sałatkę albo kaszę z warzywami od frytek, nie piję soków i napojów gazowanych, jeśli jem coś słodkiego to kawałek ciasta, a nie batona. No, ale co z tego, że zamiast czipsów zielona cebulka jem czipsy z suszonych jabłek skoro zjadam od razu dziesięć porcji? Nawet słupki z marchewki nie są zdrowe, jeśli ładuje się je do gęby trzęsącymi rękami. Na palcach jednej ręki mogę policzyć bliskie mi osoby, które są w stanie to pojąć. Ostatnio zryczałam się mamie do słuchawki i przyznałam do kompulsywnego obżarstwa. Mama oddzwoniła do mnie następnego dnia z gotową diagnozą. Wyglądało to tak:

Mama: "Córeczko, to wszystko dlatego, że przestałaś jeść mięso i cały czas chodzisz głodna"

Ja: "Ale ja nie jem z głodu. Jem, żeby zażreć pustkę, smutek i strach"

Mama: "No, ale gdybyś zjadła talerz rosołku"

Śmiać mi się chce, bo jest cały szereg rzeczy, które robię lub mogę zrobić, żeby sobie pomóc - choćby jedzenie co trzy i pół godziny z zegarkiem w ręku i niepodjadanie pomiędzy posiłkami, a także skrzętne notowanie każdej rzeczy, która przelatuje przez mój układ pokarmowy, rozmowa z psychodietetykiem i autoterapeutyczne rozkładanie swoich kompulsji na części pierwsze, żeby dogrzebać się do ich sedna. Lista jest długa, ale z całą pewnością nie ma na niej rosołku.

Fatalnie się składa, że szarpiąc się z własnymi słabościami jednocześnie muszę walczyć z ludźmi, którzy podsuwają mi pyszne żarełko pod sam nos. Moja mama to tylko jedna z całej rzeszy osób, którym jakaś osobliwa logika nakazuje leczyć uzależnienie od jedzenia jedzeniem. Co można odpowiedzieć na: "zjedz trochę serniczka - od jednego kawałka nikt nie umarł"? Chyba tylko: "dziękuję, nie mogę, mam zaburzenia odżywiania". Wyćwiczyłam to do perfekcji. Słowa te wypowiadam tak beznamiętnym tonem, jakbym mówiła "mam uczulenie na orzechy" albo "mam nietolerancję laktozy". I nie zwracam uwagi na uniesione brwi i wybuchy śmiechu, bo "na anorektyczkę to ja nie wyglądam". Bo jeśli nikt nie traktuje mnie poważnie, muszę to zrobić sama.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.