Roztrzepanie to nie zbrodnia - przestańmy za nie karać siebie i innych

Jestem królową chaosu. Gubię, zawieruszam, zapominam. Społecznego przyzwolenia na takie karygodne zachowanie nie ma - odkąd pamiętam wciąż mnie ktoś pyta gdzie mam głowę i nakazuje się ogarnąć. Ale ja nie dam się wpędzić w poczucie winy. Bo choć roztrzepanie potrafi uprzykrzyć życie, wcale nie musi - i nie powinno - być źródłem stresu.

Co zrobić, taka już jestemCo zrobić, taka już jestem Co zrobić, taka już jestem Co zrobić, taka już jestem

Mam przed oczami ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że coś jest ze mną nie tak. Mam jedenaście lat. Od piętnastu minut jestem na "zielonej szkole" w Zakopanem. Moja klasa stoi pod Wielką Krokwią, a ja samotnie przeżywam koniec świata w budce telefonicznej. Nie widzę światełka w tunelu. Czuję, że nie ma szans, żeby życie jeszcze kiedyś było dobre. Lecą mi łzy, gile z nosa i impulsy na karcie pożyczonej od pani wychowawczyni. Moja własna, lśniąca, nieużywana telefoniczna "setka" zaginęła wraz z portfelikiem, w którym miałam czterysta złotych - dwie stówki wyjazdowego kieszonkowego i drugie tyle na czarną godzinę (czyli do zwrotu). Portfel w jednej chwili był, a zaraz potem zniknął. No więc stoję i wyję do słuchawki. Po drugiej stronie wzdycha smutno mój tata. Jeszcze tego samego dnia pójdzie na pocztę i nada przekaz z pieniędzmi, które pani wychowawczyni będzie wydzielać mi w drobnych kwotach do końca wyjazdu.

To oczywiście nie ta budka, ale czuć mroźną grozę / Fot. Robert F. Bukaty AP

Moje dzieciństwo jest usiane takimi historiami. Niedługo po incydencie pod Wielką Krokwią, prawie puściłam z dymem ośrodek kolonijny w Krynicy Morskiej, bo pieprznęłam gruby, włochaty koc na stary grzejnik i zupełnie o tym zapomniałam. Przez całą podstawówkę zostawiałam worki z kapciami na przystankach i szaliki w autobusach, a wychodząc do szkoły pozwalałam kluczom beztrosko dyndać w zamku, dopóki nie uratował ich pan dozorca. Moje rutynowe roztrzepanie przeplatało się z bezmyślnością najwyższego kalibru . Kiedyś, jadąc z Warszawy na obóz nad Balatonem, wyszłam z domu bez bagażu. Do autokaru wsiadłam wyposażona jedynie w plecaczek z suchym prowiantem. Mój tata wrócił do domu po walizkę i puścił się w pościg za rozklekotanym pekaesem. Dogonił nas dopiero w Częstochowie. Pamiętam śmiech innych dzieciaków, który peszył mnie, ale nie dziwił. Wiedziałam, że moje rozkojarzenie bije rekordy. Przywykłam do tego, że ludzie bezradnie rozkładają nade mną ręce . Na szczęście bycie nieogarniętą fajtłapą mieści się w granicach bycia dzieckiem, więc nikt nie podnosił jeszcze paniki. Hasło "wyrośnie z tego" dodawało nam wszystkim otuchy.

Oczywiście, że nie wyrosłam. Teraz gubię portfele i telefony (na stumetrowej trasie między taksówką, a domem), a zastrzeganie kart płatniczych to element mojej codzienności . Odruchowo wsuwam dokumenty do płytkiej kieszonki w spodniach, chodzę po mieście z nonszalancko rozsuniętym suwakiem w torbie i rozkojarzonym spojrzeniem, które mówi "chcę być okradziona!". Życie na krawędzi. Zawieruszam, zapominam, nie panuję nad swoimi odruchami, w sekundę po wykonaniu jakiejś czynności, tracę wszystkie związane z nią wspomnienia. Kiedyś okropnie się tym przejmowałam. Po części dlatego, że przejmowanie się jest moim raison d'etre , ale głównie dlatego, że przyzwolenie społeczne na roztrzepanie jest bardzo małe . Nie znam nikogo, komu mieściłoby się w głowie, że karta płatnicza może tak po prostu rozpływać się w powietrzu średnio raz w miesiącu. Ludzie lubią się niecierpliwić, przewracać oczami i pytać, czy nie mogę po prostu wkładać jej zawsze do tej samej kieszonki. Tak się składa, że tym jednym pytaniu zawiera się cały brak zrozumienia dla istoty roztrzepania. Bo odkładanie rzeczy w wyznaczone miejsce wymaga uporządkowanego umysłu. A ja jestem chodzącym chaosem. Gdybym miała dziecko, wsadziłabym je do lodówki, a potem spojrzała na jogurt i powiedziała "dobra, zmieniamy ci pieluchę!". Więc kiedy ktoś prosi mnie, żebym przypomniała sobie, co zrobiłam z kawałkiem plastiku po odejściu od kasy, z ręką na sercu odpowiadam, że nie mam pojęcia. Mogłam wsunąć go do przypadkowej kieszonki w portmonetce, cisnąć do śmieci wraz z paragonem albo zjeść razem z drożdżówką. Wszystkie opcje są prawdopodobne.

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... / fot. www.pexels.com CCoKtokolwiek widział, ktokolwiek wie... / fot. www.pexels.com CCo Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... / fot. www.pexels.com CCo Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... / fot. www.pexels.com CC0

Jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek dla siebie zrobiłam było zerwanie z poczuciem winy , którym okupiony był każdy pojedynczy przypadek zawieruszenia, zgubienia czy zapomnienia czegokolwiek. Wcześniej były nieprzespane noce, festiwal biadolenia i rozpamiętywania, bo przecież moje nerwy są dużo mniej warte niż średniej klasy telefon komórkowy, czy źle płatna praca, z której z pewnością wywalą mnie na zbity pysk, bo wpisałam coś do złej rubryczki. Trochę to zajęło, ale w końcu zmądrzałam. Instynkt samozachowawczy nie pozwala mi już być dla siebie samej źródłem stresu . Nie pozwalam też na to innym ludziom, którzy pod pretekstem motywowania mnie do pracy nad sobą pobłażliwie nazywają mnie "sierotą" i każą mi się ogarnąć. Bo roztargnienie nie jest zbrodnią, a "ogarnij się!" to nie złota rada, tylko nagana, która pod radę bezczelnie się podszywa. Nic dziwnego, że roztrzepańcy mają odruch mamrotania inwektyw skierowanych w samych siebie. Ja przez całe lata nazywałam się bezmyślną kretynką, a przecież jest milion rzeczy, które są lepszym remedium na roztrzepanie niż pałanie do siebie nienawiścią.

Nie ogarniam. I już.Nie ogarniam. I już. Nie ogarniam. I już. Nie ogarniam. I już.

Można, dla przykładu, przestać martwić się o pieniądze. Bo pieniądze przychodzą i odchodzą, a jak ktoś choruje na bujanie w obłokach to głównie odchodzą i to dziarskim krokiem. Bo jak zapominasz odwołać hotelową rezerwację w terminie, to bulisz. Jak położysz okulary na sąsiednimi siedzeniu w metrze, a potem wstajesz i wychodzisz, to też bulisz. Jak wyleci ci z głowy, że siedem lat temu pożyczyłaś książkę z biblioteki, to znowu bulisz. No i trudno. Zdarza się. Te pieniądze w błoto to wystarczają kara - nie trzeba dowalać sobie jeszcze bonusu w postaci tygodnia stresu. Innym nawykiem godnym porzucenia jest przywiązywanie się do rzeczy. Z doświadczenia wiem, że gdy ulubiony szalik ginie w zatłoczonym barze, to zdecydowanie lepiej jest iść do sklepu po nowy szalik niż lecieć do baru, by topić smutki w setce czystej i w żałobnej atmosferze powtarzać, że "gdyby ten szalik był dzieckiem, szedłby właśnie do pierwszej klasy". Rzecz w tym, że żaden zgubiony bibelot, spalony garnek, pozostawiony bez odpowiedzi superważny mail, zalany kawą paszport, utopiony w jeziorze telefon, ani pozostawiony w zamku klucz nie jest powodem, by umierać z nerwów ani, tym bardziej, na siebie krzyczeć. Nie jest i już. Więc weź głęboki oddech, bo w przeciwieństwie do tego co mówi ci mama, szef, spojrzenie przyjaciółki albo twoja własna głowa - to naprawdę nie koniec świata .

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.