Wyolbrzymienie i przesada - dlaczego zatraciliśmy językowy umiar? To jakaś masakra!

Od kilku lat w języku polskim panoszy się inflacja. Łyknęliśmy modę na ekstrema językowe, która prześlizguje się do polszczyzny z obcych języków i zakrada się do rozmów krętymi ścieżkami internetu. Nic nie jest "w porządku" albo "takie sobie", wszystko jest najlepsze albo najgorsze. Ever. Czy to, co mówimy ma jakikolwiek sens?

rys. Magda Danaj

Nie rzucam kamieniem, bo tak się składa, że sama jestem - no właśnie - najgorsza. Mam naturalną skłonność do przesady . Kiedy zaczynałam pisać o swoim życiu, bez skrępowania sięgałam po słowa największego kalibru, niezależnie od kontekstu. Wszystko było "skandaliczne" i "oburzające". Wiecznie "szłam się zabić", bo moje życie wciąż okazywało się "spektakularną porażką". Sytuacje z drugiej strony spektrum mogły być natomiast "najmilsze", a ja mogłam "być w niebie" albo "zapowietrzać się ze szczęścia". Pełno było "triumfów" i "upadków". Nigdy nie pisałam, tylko "płodziłam w męczarniach", nie pracowałam, a "zarzynałam się", a każda wypita lampka wina równała się "hedonizmowi".

Taki brak umiaru w opisywaniu rzeczywistości i własnych przeżyć jest oczywiście domeną młodości - tylko mając naście lat można bezrefleksyjnie paplać o "depresji", używając tego słowa do woli, nawet w najbardziej błahym kontekście ( "Super są te jeansy, ale nie kupię ich, bo źle leżą - mam depresję!"). Rzecz w tym, że coraz więcej z nas wcale nie próbuje dojrzeć do używania języka w sposób stonowany i precyzyjny. Lubimy szastać hiperbolą.

W tym szaleństwie jest metoda, bo język, którego używamy do opisywania rzeczywistości w dużym stopniu tę rzeczywistość kształtuje. Wystarczy kilka razy w ciągu dnia zdecydować się na werbalny rozmach, a życie od razu staje się barwne, dynamiczne i pełne wiekopomnych zdarzeń. Bo przecież "smaczna kanapka" czy "męczący trening" to zupełne przeciętniactwo, ale "najpyszniejsza kanapka na świecie" i "morderczy wycisk na siłowni" to zupełnie inna historia. Problem nie tkwi w tym, że przy pomocy języka podkręcamy swoje doznania i ubarwiamy historię swojego życia, ale w naszym braku selektywności.

Wyolbrzymiamy bez przerwy, w każdej sytuacji... Weszło nam to w nawyk tak bardzo, że nie zastanawiamy się już nad faktycznym sensem naszych słów. Przykład? Choćby niesławna "masakra", ciesząca się niesłabnącą popularnością od przeszło dekady. Parę dni temu weszłam do knajpianego kibelka i szybko wycofałam się, przerażona zastaną sytuacją. "Masakra!" - krzyknęłam w duchu. Można by pomyśleć, że z kabiny wyskoczył szaleniec, który otworzył ogień i zaczął walić na ślepo. Do tego na szczęście nie doszło, ale za to w kolejce przede mną stały aż CZTERY osoby. Do JEDNEGO kibla! No masakra!

Każda okazja jest dobra, żeby wytoczyć najcięższe działa i dowalić soczysty rzeczownik albo wtoczyć się na najwyższy stopień przysłówka czy przymiotnika. Skończyło się mleko do kawy? Najgorzej. Tłok w autobusie? Horror. Promocja na ten dobry jogurt? Najlepiej. Zapomniałam wyłączyć budzik i zadzwonił w sobotę? Chyba umrę. Nowa szminka? Boska. "Czy te bachory muszą tak krzyczeć?" Koszmar. Kąpiel z bąbelkami? Rozkosz.

Nic nie może być zwyczajne. Każda błahostka urasta do rangi wydarzenia . Trudno się dziwić - w końcu mieszkamy w Internecie, a Internet, choć pojemny ponad nasze wyobrażenie, nie ma w sobie miejsca dla przeciętności. W odstawkę idzie więc stonowane słownictwo. Pomiędzy "najlepiej" a "najgorzej" nie mieści się żadne "nieźle". No, bo i hasztagu z tego nie będzie (#ujdzie? #możebyć? Bez żartów!) i na status w mediach społecznościowych też się nie nada. Sieć nie lubi komunikatów w rodzaju "czytam teraz przyzwoitą powieść" albo "całkiem, całkiem ten teledysk". Nasz świat opiera się na polaryzacji, więc trzeba się, do diabła, zdecydować, czy coś jest "niewyobrażalnym chłamem" czy raczej "genialne! wybitne!".

Brak umiaru jest już dziś tak powszechny, że ktokolwiek upiera się przy precyzji językowej, może być pewien, że prędzej czy później zostanie źle odebrany. Bo neutralnych wyrazów nie tylko nie potrafimy używać, ale też interpretować. Moja przyjaciółka zapytała niedawno swojego zleceniodawcę, co sądzi o jej pracy. W odpowiedzi usłyszała, że jest "w porządku". Przez cały dzień snuła się więc strapiona, zachodząc w głowę, co zrobiła nie tak, aż w końcu dotarło do niej, że "w porządku" wcale nie ma negatywnego wydźwięku. "W porządku" znaczy przecież, że wszystko jest tak, jak być powinno. Ale brzmi niemal jak zarzut, kiedy przywyknie się do opinii typu "majstersztyk!" i "pierwsza klasa!" Sęk w tym, że hiperbola to bagno - raz wdepniesz i już nie ma odwrotu . Wyolbrzymiamy więc co popadnie, a ekstremalne słownictwo coraz bardziej się dewaluuje.

Gdyby przyszło mi spędzić miesiąc na lśniącym jachcie, opalając się na złocisto i sącząc Dom Perignon od świtu do zmierzchu, z pewnością zabrakłoby mi słów, żeby to opisać. "Rozpustę" zużyłam już przecież na szarlotkę z lodami. "Pełnia szczęścia" poszła mi na ten wieczór, kiedy położyłam się do łóżka z książką i kubkiem kakao, a "królową życia" nazywam się za każdym razem, kiedy uda mi się zjeść spaghetti i się nie ufajdać . Chyba powinnam trzymać kciuki, żeby nigdy nie przydarzyło mi się nic naprawdę spektakularnego (żadnych wygranych na loterii, awansów, ślubów!), bo wtedy język na bank mnie zawiedzie i będę mogła najwyżej dyszeć z ekscytacji lub łkać ze wzruszenia. Z drugiej strony, czy nie jest tak, że wyolbrzymiacze słyną z kreatywności? Kiedy kończy nam się rodzimy arsenał, ratujemy się językami obcymi. Zawsze można coś zawłaszczyć ("co za FAIL!", "najlepszy dzień EVER") albo spolszczyć ("sztos", "fakap") albo użyć polskiego słowa, ale z obcą definicją ("ale EPICKI melanż, staaaary!"). Kiedy już wyczerpią nam się słowa, możemy polegać na półsłówkach ("MEGA!") albo do woli doklejać przedrostki ("Przemistrz!" "Superpiękny!").

Możemy wszystko. Możemy iść w zaparte i wyolbrzymiać to, co już wyolbrzymione - a nuż uda nam się wyczerpać język i będzie heca? Ja jednak po cichu marzę, że od tego wiecznego walenia z grubej rury w końcu kolektywnie postradamy zmysły i nie pozostanie nam nic innego, jak wrócić do korzeni i nauczyć się polskiego od nowa. Zaczniemy od podstaw ("dobry - niedobry", "dobry - zły"), a potem wsłuchamy się w język i zaczniemy używać go z uwagą. I tak "cudowne" będzie tylko to, co nosi znamiona cudu, a "torturą" nazwiemy chłostę, a nie poranny jogging . I nikt już nigdy nie powie o kanapce, że jest wybitna. Przynajmniej dopóki nie zaczną przyznawać Nobla w kategorii "pieczywo".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.