Po co mieszczuchowi wyprawa do lasu?

Wyobraź sobie, że jesteś mieszczuchem, jakich mało. W zgiełku i bieganinie czujesz, że żyjesz. Nawet na urlop jeździsz do miast. Aż tu nagle budzisz się rano i czujesz, że zwariujesz w tym betonie i musisz uciec od cywilizacji. Panikować? Raczej wsiadać w pekaes i szukać lasu. Będzie się działo.

Kocham miasto miłością najprawdziwszą. Ale pewnego dnia... (fot. Pexeles.com CC0)Kocham miasto miłością najprawdziwszą. Ale pewnego dnia... (fot. Pexeles.com CC0) Kocham miasto miłością najprawdziwszą. Ale pewnego dnia... (fot. Pexeles.com CC0) Kocham miasto miłością najprawdziwszą. Ale pewnego dnia... (fot. Pexels.com CC0)

W latach dziewięćdziesiątych, jak co drugie polskie dziecko, spędzałam lato z dala od cywilizacji. Dni upływały mi na taplaniu się w rzece, wróżeniu z trawy i opychaniu się jagodami prosto z krzaka. Gdy robiło się ciemno i chłodno, mama rzucała hasło "długi rękaw!" i latała za mną ze smrodliwym sprayem na komary. To była sielanka, na którą czekałam cały rok. Dwa miesiące radochy.

Odwidziało mi się z dnia na dzień. Miałam 14 lat i nastoletnia duma nie pozwoliła mi maszerować z ręcznikiem przez cały ośrodek, żeby zadbać o minimum higieny. A poza tym, ile można siedzieć w głuszy? Moja miejska tożsamość domagała się kin, muzeów, barów, gwaru. Z dnia na dzień wypięłam się więc na las i rzekę, a każdemu, kto pytał odpowiadałam ze śmiechem, że jestem mieszczką i ślubowałam miastu, że go nie opuszczę aż do śmierci . Rodzice upierali się, że jeszcze kiedyś zachce mi się na wieś (rozumianą, gwoli ścisłości, jako letnisko na wygwizdowie, a nie podmiejska miejscowość, gdzie mieszka się w po królewsku), a ja przewracałam oczami, przekonana, że miasto mam we krwi, a wieś wymaga innego temperamentu. To przekonanie rosło we mnie, aż do... ubiegłego czwartku. To właśnie wtedy po długim, upalnym lecie bez urlopu, w ziejących gorącem stołecznych murach, obudziłam się rano w poczuciu, że muszę uciec od cywilizacji.

Serdeczne pozdrowienia z krainy WOLNOŚĆ! (fot. Olaszka)Serdeczne pozdrowienia z krainy WOLNOŚĆ! (fot. Olaszka) Serdeczne pozdrowienia z krainy WOLNOŚĆ! (fot. Olaszka) Serdeczne pozdrowienia z krainy WOLNOŚĆ! (fot. Olaszka)

Nie chodziło o popularną w ostatnim czasie permanentną korpo-ucieczkę - nie chciałam rzucać wszystkiego i przeprowadzać się na wieś, żeby zamiast tabelkami w Excelu władać, dajmy na to, polem lawendy. Nie marzyłam też o tym, żeby oddać się bez reszty rzemieślniczemu serowarstwu albo zacząć żywić się wyłącznie tym, co wyrośnie w moim ogródku. Chodziło tylko o to, żeby przez chwilę pobyć z dala od ludzi, a blisko natury. Wstałam więc o piątej rano i cztery przesiadki później, dotarłam na najgłębsze Podlasie, aby na dobę zamieszkać w lesie nad rzeką. To była najlepsza decyzja tego lata. Dlaczego? Mogłabym wyliczać bez końca.

Żywej duszy. Tylko ja (fot. Olaszka)Żywej duszy. Tylko ja (fot. Olaszka) Żywej duszy. Tylko ja (fot. Olaszka) Żywej duszy. Tylko ja (fot. Olaszka)

Po pierwsze, na podlaskiej polanie miałam gwarancję odosobnienia, które w cywilizacji - jeśli w ogóle osiągalne - jest luksusem. W mieście wiecznie na kogoś wpadam, ktoś ociera się o mnie w pękającym w szwach autobusie. A w lesie? Żywej duszy. Najwyżej para emerytów pięć domków dalej. Dobrze wybrana kryjówka to taka, w której brak zasięgu, a więc i brak telefonów od mamy ("Córeńko, takie szybkie pytanie, czy powinnam przemalować kuchnię na lila róż, czy brudny lila róż? ") i szefa ("Przepraszam, że cię niepokoję w dzień wolny, ale jesteś niezastąpiona - nikt inny nie wie gdzie leży zszywacz ").

Wstaję rano, otwieram drzwi i proszę (fot. Olaszka)Wstaję rano, otwieram drzwi i proszę (fot. Olaszka) Wstaję rano, otwieram drzwi i proszę (fot. Olaszka) Wstaję rano, otwieram drzwi i proszę (fot. Olaszka)

Skoro już mówimy o braku zasięgu - uważam, że wystarczy jeden dzień w głuszy, żeby uświadomić sobie, że jesteśmy szaleńcami zniewolonymi przez technologię . Przykład? W zeszły piątek o szóstej rano pani emerytka z domku numer sześć przyłapała mnie na skakaniu na jednej nodze pod trzecią sosną po lewej od rozwidlenia dróżek. Powiedziano mi bowiem, że to właśnie w tym miejscu mam szansę zassać z internetu ten cholernie ważny e-mail, który domaga się, by go niezwłocznie przeczytać. Bladym świtem robiłam więc w kwiecistej piżamie piruety pod sosną i, uciekając się do najparszywszego voodoo, zaklinałam wszystkie słupy telekomunikacyjne w okolicy - a wszystko to w imię jednej kreseczki zasięgu. W odpowiedzi na tę absurdalną choreografię i rytuały, mój jaśnie smartfon pokazywał mi środkowy palec i łączył mnie z białoruskim roamingiem . Dopiero w połowie wyjazdu poddałam się, pieprznęłam telefon w kąt i zaczęłam cieszyć się wyżej wspomnianym odosobnieniem, ciszą i świeżym powietrzem.

A właśnie - cisza i świeże powietrze! W mieście cisza zawsze jest towarem deficytowym. Nawet w nocy autobusy rzężą, sąsiad z góry urządza domówkę, a dwie ulice dalej wyje alarm samochodowy. A na obszarze wiejskim słychać tylko to, co w trawie piszczy. Podobnie jest z zapachem. Miasto pachnie jak spaliny, stara frytura, "szlugi i kalafiory", ciężkie perfumy pani z ostatniego piętra i sfermentowana wóda uwalniana przez pory pijaczka, który klapnął tuż obok w tramwaju. A na łonie natury króluje zapach siana, żywicy, łąki w rozkwicie - nawet rzekomo śmierdzące krowie placki cuchną subtelniej niż miejskie psie kupy rozkładające się na chodnikach. Nic, tylko wsłuchiwać się w ciszę i sztachać naturą!

Nic, tylko leżeć i czytać (fot. Olaszka)Nic, tylko leżeć i czytać (fot. Olaszka) Nic, tylko leżeć i czytać (fot. Olaszka) Nic, tylko leżeć i czytać (fot. Olaszka)

Na wszystko starcza czasu. Jest go tak cholernie dużo, że w jeden dzień można upchnąć leżenie i opalanie, dwieście stron książki, jogę al fresco, ognisko i rowerową przejażdżkę. W mieście czas kradną nam czcze zajęcia typu oglądanie zdjęć kotków w internecie albo to wieczne kreowanie wizerunku. Bo życie w metropolii zobowiązuje - musisz stworzyć spójny obraz siebie, więc malujesz się i stroisz i idziesz do miejsc pieczołowicie wyselekcjonowanych spośród różnorodnej oferty miasta - ulubionej knajpki i kawiarni i kina. Na letnisku panuje natomiast demokracja - wszyscy robią mniej więcej to samo i nikt się nie wysila, żeby podkreślić swoją odrębność wyglądem. Mnie wystarczyło pięć minut w lesie, żebym poczuła, jak absurdalne są moje codzienne wygibasy z pędzlem do różu i zaczęła się stylizować wg jednego słowa-klucza: "wygoda". Bo na odludziu wszystko przejdzie - rozczochrany łeb, spłowiały dres, zmechacony sweter i stare drewniaki też. Otrę się o banał, ale powiem to głośno i wyraźnie: to niesamowicie wyzwalające.

Dotarło do mnie też coś, co niby wiem, a chyba nie doceniam - miasto jest królestwem komfortu.. Nie mam na myśli tego, że każdy dysponuje pułkiem sprzątaczek i podgrzewaną podłogą. Chodzi mi o zwyczajne udogodnienia życia codziennego: stały dostęp do bieżącej wody - także ciepłej, centralne ogrzewanie i inne cuda jak całodobowe supermarkety i gęsta sieć komunikacji miejskiej. Domek w lesie rozliczył mnie z wygodnickich przyzwyczajeń. Choćby tym, że jego cieniutkie ściany niczym się nie przejmowały i przepuszczały temperaturę z zewnątrz. Koło południa można więc było się ugotować, ale za to o piątej rano telepało mną z zimna. W domu wlazłabym do wanny z gorącą wodą, ale tu trzeba było dać boilerowi godzinę na rozgrzewkę. Wyzwaniom nie było końca. Jak ugotować obiad na jednym palniku? O, skończyły się jajka, a do najbliższego sklepu się nie "skacze" tylko zachrzania osiem kilometrów. Taksa? Nie ma. Pizza na telefon? Bez żartów! Być biedakiem bez samochodu w domu letniskowym to niezła lekcja i test charakteru. Z dumą donoszę, że okazało się, że nie jestem jeszcze taką paniusią, żeby się w balii nie umyć, ale przyznam też, że po powrocie chciałam się przytulić do mojej zszarzałej wanny z wdzięczności za to, że jest i wspiera mnie w życiu codziennym.

Nawet słońce zachodzi piękniej niż w mieście (fot. Olaszka)Nawet słońce zachodzi piękniej niż w mieście (fot. Olaszka) Nawet słońce zachodzi piękniej niż w mieście (fot. Olaszka) Nawet słońce zachodzi piękniej niż w mieście (fot. Olaszka)

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.