Siedem lat z Amy Winehouse - o tym, jak znalazłam i straciłam idolkę

Wywiady, występy, wreszcie purpurowy worek z ciałem. Oglądając dokument o życiu Amy Winehouse, uświadomiłam sobie, że ja już to widziałam - w czasie rzeczywistym. Przez siedem lat patrzyłam, jak ukochana artystka rozpieprza się na moich oczach. I choć od jej śmierci minęły cztery lata - nadal jestem wściekła.

Tu jeszcze piękna, utalentowana, we wspaniałej kondycji (fot. materiały promocyjne)Tu jeszcze piękna, utalentowana, we wspaniałej kondycji (fot. materiały promocyjne) Tu jeszcze piękna, utalentowana, we wspaniałej kondycji (fot. materiały promocyjne) Tu jeszcze piękna, utalentowana, we wspaniałej kondycji (fot. materiały promocyjne)

Kiedy odkryłam Amy Winehouse miałam szesnaście lat, a mój gust muzyczny przypominał wiadro pomyj - był niejednorodną mieszanką samych złych rzeczy. Nigdy nie wybierałam muzyki, której słuchałam. Przychodziła do mnie w formie pirackich składanek z przebojami sprzedawanych za dychę na Stadionie Dziesięciolecia i "empetrójek" z amerykańskim punk rockiem, które dostawałam od starszych kolegów. Wydawało mi się wtedy, że kobiety przedostają się do świata muzyki dwoma kanałami - albo wyginając się w crop topach i ruszając ustami do piosenek napisanych przez kogoś innego albo wściekle, fałszywie drąc się do mikrofonu w imię feminizmu i wyższych wartości. Ja ponad wszystko chciałam słuchać dziewczyn, które po prostu śpiewają i traf chciał, że latem dwa tysiące czwartego złapałam w brytyjskim radiu dziewczynę, która śpiewała najlepiej na świecie.

Pięć godzin. Tyle czasu ciurkiem spływała na mój dysk twardy pierwsza płyta Amy - "Frank" . Słuchałam jej bez opamiętania. Krzepiło mnie, że kiedy pisała te piosenki, była moją rówieśniczką. Jej teksty były zadziorne, ale pozbawione taniej prowokacji. Amy otwarcie śpiewała o całym kotle emocji, z którym mierzą się nastolatki - o złym zakochaniu, odrzuceniu i upokorzeniu, ale zawsze z pozycji siły, a nie ofiary. Wydawała mi się cholernie dojrzała.

 

Nauczyłam się każdego dźwięku na pamięć. Wyśpiewywałam "Frank" na wyrywki. Kiedy 11 utworów z debiutanckiego albumu przestało mi wystarczać, godzinami oglądałam klipy z koncertów, wyłowione z dna internetu (to było zanim wszystkie nagrania świata zaczęły lądować w jednym serwisie z wideo). Nigdy nie miałam dość, bo Amy Winehouse nigdy nie odtwarzała samej siebie - w każdym jej występie było coś niespodziewanego. Muzyka się z niej ulewała - śpiewała bez wysiłku, jakby nie było nic łatwiejszego na świecie. Miała świetny "timing". Nawet gdy już zaczęła chlać i występować ze szklanką whisky w ręku, a w przerwie między wersami zamiast oddechu brała haust alkoholu, nie zdarzyło jej się pośliznąć wokalnie, ani zgubić rytmu. Odznaczała się nieomylną intuicją muzyczną. Dla nastoletniej mnie była geniuszem i objawieniem.

Zachwycało mnie, że nie jest wyretuszowaną pięknością, jak szablonowe diwy zza oceanu. Była zwyczajna. Występowała w normalnych ciuchach i używała korektora na wypryski. Kiedy ukazał się jej drugi album "Back to Black" , z dnia na dzień przybyło jej z piętnaście dziar i piętnaście kilo włosów (pytana o nowe uczesanie, odpowiadała przekornie: "Oczywiście, że to moje włosy. Zapłaciłam za nie, więc są moje "). Nie zdziwiła mnie ta metamorfoza - miałam osiemnaście lat i sama codziennie byłam inną wersją siebie.

 

Zdziwiło mnie natomiast to, co usłyszałam na nowej płycie. Było na niej pełno świetnych piosenek, ale bardziej wymuskanych, lekkostrawnych. To była wciąż ta sama Amy, ale w jej głosie nie było już surowości i brawury. Tak, jakby ktoś nakazał jej skurczyć się wokalnie, żeby mogły ją udźwignąć popowe listy przebojów. Piosenki nie były już zresztą aż tak ważne. Amy Winehouse przestała być głosem, a stała się zjawiskiem. Wyglądała jak angielska dresiara, która wytarzała się w amerykańskiej stylistyce z lat sześćdziesiątych. Była niczym niechlujna siostra Ronnie Spector. Z wokalistki zmieniła się w rozpoznawalną postać, zapewniając sobie w ten sposób codzienną obecność w prasie brukowej. Od tamtej pory, paparazzi dzień w dzień rozbijali obozowisko pod jej domem w Camden, a tabloidy wstrzymywały oddech za każdym razem, kiedy Winehouse wychodziła po fajki.

Im więcej wiadomo było o jej uzależnieniu od narkotyków i alkoholu, o jej problemach zdrowotnych i burzliwym życiu prywatnym, tym bardziej bezlitosne stawały się nagłówki. "Pyskata diwa doprowadziła się do ruiny", "Winehouse cierpi na DWA rodzaje zaburzeń odżywiania?!", "Co się stało z Amy?" - krzyczały pierwsze strony gazet. Pod każdym nagłówkiem widniało zdjęcie pokiereszowanej Amy snującej się po ulicach Londynu albo jej pokrytej liszajem twarzy, uchwyconej w brutalnym zbliżeniu. Amy wykoleiła się i nie miała szans na rehabilitację. Nawet gdy próbowała wrócić do życia, media spychały ją na dno kąśliwymi artykułami. Najbardziej plugawy z angielskich brukowców napisał kiedyś o jej koncercie: "Amy Winehouse - kiedyś apetyczna, dziś wychudzona - dała wczoraj w Londynie niezwykle profesjonalny występ. Kiedy ostatnio grała w stolicy, porzygała się już po pierwszej piosence" . Mnie natomiast rzygać chciało się, gdy to czytałam. Pierwszy raz w życiu byłam świadkiem tak bezlitosnej i bezpodstawnej nagonki.

Przez cztery lata patrzyłam jak Winehouse obrywa za swój styl życia, zupełnie niezasłużenie. Nie była przecież Mickiem Jaggerem - nie udawała, że ćpanie jest pełne glamouru. Od chwili gdy wpadła w narkotyki, aż do końca życia sprawiała wrażenie najsmutniejszej, najbardziej nieszczęśliwej osoby na świecie.

Kiedy zmarła, przyjaciółka przysłała mi wiadomość o treści "Amy nie żyje", jakby chodziło o naszą wspólną znajomą. Siedziałam wtedy na dachu w Lizbonie, było ciemno, obok mnie przykucnął obcy chłopak z akustyczną gitarą. Zagrał mi moje ukochane "You Sent Me Flying", które zaśpiewałam łamiącym się, ochrypłym głosem. Wróciłam do domu, obejrzałam wiadomości i spędziłam kolejny miesiąc na skraju katatonii, kompulsywnie wyszukując w sieci nagrania z czasów, kiedy w głosie Amy nie wybrzmiewały jeszcze wszystkie te świństwa, które ją zabiły. Potem przestałam jej słuchać na lata.

 

Po śmierci Amy media zatrzęsły się od świętoszkowatego, moralizatorskiego jazgotu. "Czy tragedii można było uniknąć?" - pytały smutnym głosem prezenterki w eleganckich garsonkach. Z pewnością można było spróbować, ale chyba nie wszystkim było to po drodze. Wyobrażałam sobie inne wersje tej historii: "Po trwającej dekadę walce z narkotykami, bulimią i skłonnościami do autodestrukcji, Amy Winehouse odkryła pilates i smoothie z jarmużu. Obecnie mieszka w Coventry, gdzie śpiewa jazz i pieli grządki z mężem i dwójką dzieci".

No, ale na co komu takie smętne zakończenie? Nie dość, że mało sensacyjne, to jeszcze sugeruje, że można przez lata igrać z życiem i wyjść z tego cało. A śmierć? Śmierć jest stosownie tragiczna i świetnie się sprzedaje. I płytę można wydać z piosenkami, których nie chciała publikować. I nakręcić milion dokumentów. I popatrzeć jak wokół dwudziestego siódmego roku życia narasta kolejna warstwa złowrogiej mitologii. Amy też na tym skorzysta. Po co jej szczęśliwe zakochanie, ogródek i starość? Żyła gównianie, umarła młodo i proszę bardzo: jest legendą.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.