Jest piękne, drogie i... niepotrzebne. Najgorsze nabytki w mojej zakupowej karierze

Nie, to nie są spontaniczne zakupy. To wymarzone i wyczekane dobra, które znacznie lepiej prezentowały się, gdy osnuwała je mgła niedostępności. Gdy już je miałam - czar pryskał...

Najgorsze nabytki zazwyczaj wywodzą się z kategorii "marzyłam o tym od dawna". Jako osoba skąpa nie mam tendencji do spontanicznych zakupów, nie zdarza mi się wejść do sklepu i wrócić z piątą parą tenisówek czy dziesiątymi kolczykami (w tym półroczu). Jeżeli coś kupuję, to znaczy, że długo nad tym myślałam. Jeżeli długo myślałam, to znaczy że przedmiot ten obrósł już w mojej głowie marzeniami i wizjami, które usprawiedliwiają przewidywany wydatek. A czy rzeczywistość często wygląda tak pięknie, jak pejzaże w mojej głowie? Nie. Stąd nieuchronne rozczarowania.

1. Chomik dżungarski

Wiem, że nieprzemyślany zakup zwierzęcia to jeden z najgorszych grzechów pierwszego świata. Bo: odpowiedzialność, kupimy ci zwierzątko, gdy przeczytasz pięć podręczników o jego pielęgnacji i zwyczajach, a kto będzie się nim opiekował, kiedy pojedziesz na wakacje, a co jeżeli masz uczulenie na sierść. Bla bla bla. Na 25. urodziny kupiłam sobie chomika dżungarskiego i już. Dlaczego? Bo chciałam, był niedrogi i wyglądał słodko w sklepie zoologicznym, śpiąc w kulce innych chomików. "Poza tym, opieka nad stworzeniem wielkości pudełka zapałek nie może być kłopotliwa" - pomyślałam. I w zasadzie była to prawda. Niestety, druga strona medalu jest taka, że stworzenie wielkości pudełka zapałek nie ma też zbyt wiele rozumu w swojej tyci-tyci głowie. Uroczo je ziarno, uroczo biega w kołowrotku, uroczo śpi, uroczo przybiega na wezwanie. Koniec repertuaru. A ja chciałam mieć malutkiego przyjaciela, chlip. Chomik dżungarski o imieniu Mufka pozostał w mojej pamięci czymś w rodzaju żywej dekoracji. Ja byłam rozczarowana, ale Mufka żył sobie szczęśliwie (chyba), grubo ponad przewidywane dla jego gatunku dwa lata, rzadko niepokojony męczącymi afektami.

Przyjaciel na zawsze / fot. wikimedia.orgPrzyjaciel na zawsze / fot. wikimedia.org Przyjaciel na zawsze / fot. wikimedia.org Przyjaciel na zawsze / fot. wikimedia.org

2. Sokowirówka

Kiedy mieszkałam z rodzicami i miałam okazjonalne wizje podporządkowania sobie matczynej przestrzeni kuchni, przewijała się w nich regularnie boska sokowirówka. Soki, wiadomo, samo zdrowie. Wracam rowerem z targu, w koszyku powiewają zielone liście botwiny, rumieni się rabarbar, bieli seler, a truskawki i maliny gniotą się na dnie i zaczynają fermentować w upale... Hm, wróć. Wszystko ma być pięknie i pulsować witaminami. "A kto to będzie mył?" - miała zwyczaj mówić w tym momencie moja mama, mając na myśli zarówno upieszczone warzywa, jak i tryby sokowirówki. Ja i tak wiedziałam swoje, czasy się zmieniają, sprzęt udoskonala, to nie lata 80., jak tylko się wyprowadzę kupuję sokowirówkę i basta. Dokładnie tak zrobiłam . W wynajętej, 23-metrowej kawalerce gdzie metr kwadratowy laminowanego blatu udawał kuchnię, sokowirówka prezentowała się okazale. Trochę nie miałam już miejsca na garnki i inne utensylia, ale co tam. W końcu aż ze dwa razy zrobiłam sok z marchwi, zajęło mi to dużo czasu i wyszedł dokładnie taki, jak te jednodniowe ze sklepu, totalnie się opłacało. Po pięciu latach wożenia z mieszkania do mieszkania oddałam sokowirówkę siostrze.

3. Buty ślubne

Od czego najlepiej zacząć komponować strój ślubny? Od butów. Oczywiście w grę nie wchodzi pójście na łatwiznę typu neutralne baleriny czy eleganckie czółenka (nie cierpię tej nazwy, zawsze widzę przed oczami duszy mojej indiańską dłubankę). O nie. Ja wybrałam skórzane trzewiki w kolorze śliwkowym, sznurowane, z marszczonymi językami tworzącymi fikuśną kryzę nad krawędzią buta, na bardzo wysokim obcasie. Włoskie i drogie. Co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Nic, najwyżej tyle, że oglądałam w tym czasie serial "Tudorowie" i najwyraźniej moja głowa pragnęła modowych ekstrawagancji. Oczywiście nie potrafię chodzić w butach na obcasie. Oczywiście nie nauczyłam się - ani do czasu ślubu, ani nigdy potem. Poza tym dobranie kreacji pasującej do sznurowanych trzewików (w maju) graniczyło z niemożliwością. Ostatecznie zmieniłam stan cywilny obuta w czarne pantofle, które kiedyś na wyprzedaży kupiła mi mama i w których obeszłam wszystkie rodzinne wydarzenia w ostatniej dekadzie. Finezyjne "tudory" trafiły natomiast do koleżanki.

I cóż, że niewygodne? / fot. wikimedia.orgI cóż, że niewygodne? / fot. wikimedia.org I cóż, że niewygodne? / fot. wikimedia.org I cóż, że niewygodne? / fot. wikimedia.org

4. Chusta do niemowlęcia

Dziewięć miesięcy ciąży to wystarczająco długi okres, by plany i marzenia wypączkowały daleko poza jakiekolwiek ramy realności. Malutkie buciki, malutkie sweterki - koniecznie. Okazały się w sam raz dla dziecka urodzonego w lipcowe upały i spędzającego dwa pierwsze miesiące życia w cienkim body i maksymalnym cieniu. Podobnie przydatne okazały się liczne zabawki edukacyjne, szybko wyparte przez atrakcje spod znaku "torba makaronu świderki" lub "świńskie ucho obgryzione przez psa". Największą (i najdroższą) porażką okazała się chusta do noszenia dziecka, budowania więzi i zwalczania głodu na świecie (tak sobie ironizuję mając w pamięci rozmaite natchnione teksty o chustowaniu, w których się zaczytywałam). Moja córka nienawidziła być w chuście, ani w takiej pozycji ani w owakiej. Darła się niemiłosiernie, odzyskując dobry humor tylko na neutralnej przestrzeni łóżka, umożliwiającej jej gapienie się w sufit. "Dobra, dziecko, może w następnym miesiącu zmienisz zdanie" - pomyślałam. W następnym miesiącu okazało się, że dziecko musi nosić szynę ortopedyczną z okazji problemów z biodrem. Przygoda z ortezą Tubingera trwała trzy miesiące, potem była niekończąca się zima 2013, a potem Greta nauczyła się chodzić. Chusta trafiła do koleżanki, niespodzianka.

Nic na siłę / fot. wikimedia.orgNic na siłę / fot. wikimedia.org Nic na siłę / fot. wikimedia.org Nic na siłę / fot. wikimedia.org

5. Książka kucharska Jamiego Oliviera

Tutaj nawet nie muszę dużo pisać, znana historia. Skoro Jamie mówi, że można ugotować dwa dania i deser w 45 minut to chyba można, prawda? Tak. Tylko trzeba odpowiednio wcześniej pamiętać, żeby kupić składniki, w tym także te bardziej egzotyczne. I trzeba mieć odpowiednie naczynia do zapiekania. I malakser. I siłę i ochotę do takich wyczynów po ośmiu godzinach pracy i długim spacerze z psem (w czasach książki kucharskiej nie miałam jeszcze dziecka, ale jak można się spodziewać jego obecność raczej komplikuje sprawę niż ją upraszcza). Oddałam książkę mamie, licząc na to, że skoro nie ja, to chociaż ona dokona kulinarnych cudów, którymi będę mogła przebiegle się raczyć wpadając na obiad. Mama była zachwycona, przez pięć lat zrobiła wg przepisu Jamiego AŻ ZIEMNIAKI. Aż raz. No, to był naprawdę świetny zakup.

Oczywiście, lista na tym się nie kończy, o miejsce w pierwszej piątce walczyły dzielnie: cztery opakowania henny do malowania dłoni (zamierzałam rozkręcić biznes skoncentrowany na wieczorach panieńskich), pistacjowy netbook (nawet teraz nie wiem dlaczego uważałam, że jest mi niezbędny do życia) oraz otwarty karnet w klubie fitness (przeforsowałam się w pierwszym tygodniu i odechciało mi się reszty).

Będę robić o tak / fot. wikimedia.orgBędę robić o tak / fot. wikimedia.org Będę robić o tak / fot. wikimedia.org Będę robić o tak / fot. wikimedia.org

A jak u was? Proszę do odpowiedzi, nie uznaję niedyspozycji i zgłoszonego wcześniej nieprzygotowana, wyznajemy wszystkie głupie zakupy.

Olga Wróbel, Foch.pl

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.