To nie jest (k)raj dla pieszych ludzi

Podstawową umiejętnością jaką nabywa człowiek, a która daje mu pierwsze poczucie wolności, jest umiejętność przemieszczania się. Początkowo na czworakach, nie zawsze właściwą częścią ciała do przodu. Niemniej doskonali się w tej sztuce, aż (nomen omen) dochodzi w niej do perfekcji. Dlaczego zatem pomimo tej perfekcji owo chodzenie mu nie wychodzi? Przyjrzyjmy się.

Chcecie odwiedzić znajomego z bloku, o tu, niedaleko. Ledwie 50 m w prostej linii. Niestety, aby tam dotrzeć musicie przejść jakiś pięć razy dłuższy odcinek. Na waszej drodze - paradoks - stoi wam droga , zwana fachowo - jezdnią, aby nie było wątpliwości, że po niej się jeździ, a nie chodzi. Chodzenie jest na niej dopuszczalne wyjątkowo, wyłącznie w poprzek i w konkretnych z góry ustalonych miejscach. To dla bezpieczeństwa i wygody. Dokładnie bezpieczeństwa pieszych, a wygody jeżdżących.

Abyście nie wtargnęli na jezdnię nieproszeni, tak od niechcenia, tak - nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu - samowolnie, instaluje się światła, które informują, kiedy można przejść przez jezdnię. Są co prawda miejsca, gdzie możecie przejść bez pomocy świateł, ale już samo określenie "przejść" jest tutaj nie na miejscu, bardziej adekwatne byłoby "czekać, aż nic nie będzie jechało i z duszą na ramieniu potruchtać, bo a nuż znienacka nadjedzie". Wróćmy jednak do świateł.

Światła pozwalają przejść przez jezdnię w określonym czasie. Biorąc pod uwagę coraz szersze jezdnie (oddzielne dla każdego kierunku jazdy, odseparowane obszarem ziemi niczyjej, z kilkoma pasami ruchu każda) dystans do przejścia może osiągnąć, a nawet przekroczyć 50 m. Okazuje się, że ów określony czas nie pozwala przebyć całości dystansu, więc zostajemy uwięzieni w obszarze ziemi niczyjej. Samochody przebywają ten dystans migiem, mają zresztą zazwyczaj dłuższy czas "zielonego" niż piesi. Na niektórych przejściach zainstalowano nowocześniejsze światła - pozwalają one przejść tylko do ziemi niczyjej. No, po co pieszy ma się spieszyć skoro i tak nie zdąży? Niech sobie poczeka, co to dla niego, przecież i tak na piechotę to nigdzie nie zdąży. Spóźnienie ma wpisane w sposób podróżowania.

Skoro już o ziemi niczyjej mowa, to warto też wspomnieć o wysepkach. To zdrobnienie jest tutaj jak najbardziej na miejscu, bo rozmiary mają naprawdę mikre. Przyłapani na niej przez czerwone światło większą grupą z pewnością odczujemy narastającą bliskość, nie tylko innych pieszych, ale przede wszystkim samochodów mknących tuż obok. Spinamy więc tylną część ciała, bardzo się o nią obawiając i licząc, ile ich tu jeszcze przemknie.

Konfliktowa strefa. ( fot. Mężczyzna Inaczej)Konfliktowa strefa. ( fot. Mężczyzna Inaczej) Konfliktowa strefa. ( fot. Mężczyzna Inaczej) Konfliktowa strefa ( fot. Mężczyzna Inaczej)

Ale nie zbaczajmy, wróćmy do tematu świateł. Otóż są takie skrzyżowania, na których zapalają się one szybciej dla samochodów niż dla pieszych. Ci drudzy mogą zacząć przekraczać jezdnię dokładnie w tym momencie, gdy owe samochody wjeżdżają na ich przejście. No i się zaczyna! Co? Corrida - tylko że zamiast przed bykami, piesi uskakują przed samochodami , a zamiast krzyczeć zwyczajowo Ole! krzyczą chOLEra lub pytają emocjonalnie, skąd się ten kierowca urwał. Prawdę powiedziawszy skojarzenie z bykami nie jest wcale takie bezzasadne, bo kierowcy widząc świeżo zapalone, dodajmy, że po długim żółtym, czerwone wpadają po dwakroć: w szał i na pasy dla pieszych, po czym prują bez opamiętania przez skrzyżowanie. To samo dzieje się przy skręcaniu w prawo, gdy tak swojsko zieleni się strzałka pod czerwonym światłem. Kto by się tam zatrzymywał, zielony to kolor nadziei - najwyżej nadzieje się na maskę jakiego pieszego.

Są też i takie światła, które się dla pieszych nie zmieniają. I choć kolumna samochodów równolegle do trasy pieszego właśnie uzyskała upragniony, zielony kolor, to przyspieszanie, aby załapać się na zielone razem z nimi, nie wyjdzie. A dlaczego nie wyjdzie? Bo piesi mają problemy z dochodzeniem . Za późno dochodzą. Potrzebna jest gra wstępna. Powinni najpierw delikatnie musnąć opuszkiem (jakimi rękawiczkami, brutalu, zdejmuj, ale to już, nieważne, że zimno) wystający ze słupa ze światłami, żółty czujnik i cierpliwie czekać. Albo - bo to zależy na co trafią - brutalnie wepchnąć palcem czarny guzik lub zdecydowanie klepnąć wyeksponowany, krągły element. Wystarczy dosłownie chwila (od 1 do 3 minut) i już możesz w uniesieniu dojść... do upragnionego celu czyli chodnika po drugiej stronie jezdni.

Jak zauważyłem wcześniej, o pieszych się dba. Oprócz dbania o bezpieczeństwo dba się również o ich sprawność fizyczną. Z tego względu funduje im się chociażby marsz z przeszkodami w ramach przejścia na drugą stronę jezdni. W jaki sposób? Po kładce. Nie ma to tamto. Trzeba się wspiąć na wysokość dwóch, a czasem nawet trzech pięter. W zimowej aurze można dodatkowo potrenować wspinaczkę po oblodzonych lub ośnieżonych schodach, by na górze (jeśli od samego wchodzenia nie zabrakło nam tchu) zachłysnąć się mroźnym podmuchem i powalczyć o utrzymanie równowagi. Po co komu Chodakowska czy inne trenerki fitness, po co plenerowe siłownie, skoro jest tak wspaniale rozwinięta infrastruktura ciągów pieszych.

O sprawność fizyczną pieszych dbają także sami kierowcy. Ot choćby parkując w najbardziej odpowiednim miejscu, czyli na chodniku. Czyżbym wyczuwał zdziwienie? No, przecież - jak sama nazwa wskazuje - chodnik służy do parkowania. Tak, tak, skoro park służy do chodzenia - logika moi drodzy, konsekwentna logika. Ale mniejsza o kwestie nazewnicze. Jak więc kierowcy dbają o sprawność fizyczną pieszych parkując? Nie zostawiają miejsca dla pieszych! W przeciwnym wypadku społeczeństwo by się niekontrolowanie rozrosło wszerz, no strasznie - ojej - by się roztyło! A jak zaparkują na żyletę, to co taki pieszy musi zrobić? Wziąć udział w "Tańcu z autami". Boczkiem, boczkiem, krakowiaczkiem, brzuszek wciągnięty, co by się nie pobrudzić albo nie oberwać lusterkiem (wysocy i niskie - uwaga nie tylko na brzuszek). A jak jest dodatkowo ślisko, to zamiast krakowiaczka, pingwinek bokiem. Niepożądany jest tylko parkour, w końcu wystarczy, że samochody parkują.

Ulica Baldachówka. Chodniki zastawione autamiUlica Baldachówka. Chodniki zastawione autami JERZY CHABA (fot. Jerzy Chaba)

Tak prawdę powiedziawszy, to na chodnikach w ogóle jest za dużo miejsca, samochody na jezdniach mają go zdecydowanie mniej. I jeszcze jak tam na te jezdnie wtrynią się rowerzyści, to już w ogóle same korki (zresztą nie od dziś wiadomo, że całe zło świata to przez cyklistów i masonów ). Więc tych też trzeba z jezdni usunąć, a skoro na chodnikach tyle miejsca, to maźnie się farbą linię podziału i po jednej stronie będą sobie pełzać pieszy, a po drugiej niech pedałują pedalarze. A jak już się podniesie krzyk, że nie wiadomo, która strona czyja, to się w ostateczności położy kostkę brukową w innym kolorze i będzie wiadomo (asfalt nie, asfalt jest dla wybranych). Nieważne, że po ciemku i tak nic nie widać. Po nocy się nie chodzi ani nie pedałuje - w domu się siedzi. A chodnik jest dobrem wspólnym, dlatego samochody chcąc naszego dobra tu parkują, rowerzyści jeżdżą, no i ci piesi drepczą - jedna wielka kochająca się rodzina. A jak przyjdzie zima, to na chodniku jeszcze się cały ten śnieg z jezdni zmieści - takie są przestrzenne.

Jeśli ktoś do tej pory nie zrozumiał dlaczego - jako pieszemu - chodzenie mu nie wychodzi, pozostaje powiedzieć mu wprost. Musisz się do chodzenia przyłożyć, w przeciwnym wypadku ktoś ci przyłoży w celu zdyscyplinowania. Ot choćby tak:

 
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.