Ciąża? Nie pamiętam

Trudno powiedzieć, czy uważam ciążę za koszmar czy za przysłowiowy stan błogosławiony, bo ledwo ją pamiętam. Nie dlatego, że wyparłam traumę albo spędziłam ten czas na endorfinowym haju. Po prostu to było takie... zwykłe.

Brzmi to głupio z ust osoby, która o własnej ciąży zrobiła pełnometrażowy komiks , ale ja w ogóle do życia podchodzę refleksyjnie i mogłabym narysować kolejny tom o tym, co jem, albo o tym, jak hoduję włosy na nogach. Tylko pewnie wtedy mniej osób uznałoby to za warte uwagi.

Dobra, poranne, całodzienne, dwumiesięczne mdłości były okropne. Ale ciało szybko zapomina takie rzeczy. Kiedy po prawie trzech latach piszę te słowa pamiętam, że było mi żal Gwiazdki 2011, której przysmaki w całości znalazły się w toalecie mniej więcej godzinę po zjedzeniu. Ale jednocześnie nie bardzo wierzę, że to się działo i że tak się męczyłam. Wszystko brzmi jak zabawna, rodzinna anegdota z zamierzchłych czasów.

Moje ciało spisało się dzielnie: żadnej cukrzycy, tylko dwa nowe rozstępy, chociaż jestem nimi pokryta od czternastego roku życia i spodziewałam się najgorszego. Tycie w normie, wszystko i tak zrzuciłam karmiąc piersią i pławiąc się w lekkiej depresji poporodowej. Owszem, coś mnie tam bolało w plecach i nie tylko, a w dziewiątym miesiącu ciężko było się turlać po domu, malować paznokcie u stóp (ale w końcu znalazłam jedyny, unikatowy kąt nachylenia cielska, który to umożliwiał) i spać w jakiejkolwiek pozycji, ale decydując się na wyhodowanie dziecka w hm, łonie, liczyłam się z takim obrotem spraw. Diety nie musiałam zmieniać, zawsze jadłam dużo owoców, warzyw, kasz i ryb, zagryzając paczką chipsów na deser i frytkami na kolację. Zdrowie i zachcianki w jednym.

Ciąża taka zwykła, nie wowCiąża taka zwykła, nie wow Ciąża taka zwykła, nie wow Ciąża taka zwykła, nie wow

Nie czułam się szczególnie piękna i kobieca, pewnie za sprawą dwóch nieudanych wizyt u fryzjerów, którzy w listopadzie i kwietniu pozbawili mnie większości zapuszczanych w bólach włosów. To chyba główna trauma ciążowa, którą pamiętam. Na pewno nigdy nie powiem, że brzuch sprawił, że poczułam jakikolwiek przypływ "kobiecej mocy". Mocy miałam tyle, co zwykle. To znaczy bardzo dużo, a o jej naturze trudno mi dyskutować. Kobiety w mojej rodzinie mają przykry zwyczaj pielęgnowania przesadnej samodzielności i robienia o trzy razy za dużo, niż jest potrzebne. Dlatego do ósmego miesiąca karnie taczałam się do biura, w którym nikt tego poświęcenia ode mnie nie oczekiwał, po nocach rysowałam swój komiks, poza tym robiłam wszystko i nie dałam sobie w niczym pomóc. Grrr, wrrr, bo przecież dam radę. No i dałam. Czy ktoś na koniec wręczył mi order? Nie. Ta refleksja, wysnuta podczas bezsennych nocy z noworodkiem, skłoniła mnie do przemyślenia swojego postępowania. Teraz czasem coś odpuszczam. Pewnie kolejne 10 lat zajmie mi nauka "odpuszczania wystarczająco".

Życie rodzinne toczyło się normalnym torem, pewnie za sprawą opisanego powyżej casusu paskudnego charakteru. Powzruszaliśmy się trochę z mężem przy okazji testu ciążowego, potem na badaniach usg, a wreszcie kupując jeden malutki sweterek (reszta ubranek nadpłynęła od znajomych). Do szkoły rodzenia nie poszliśmy, bo szkoda nam było czasu. Kłóciliśmy się dużo, bo zawsze się dużo kłócimy, nawet w dzień porodu przerzucaliśmy się pretensjami nad obiadem, nie wiedząc, że to nasz ostatni posiłek we dwoje. Część konfliktów na pewno wynikała właśnie z mojego przekonania, że w ciąży będę przez męża rozpieszczana, głaskana, a moje marzenia spełnią się, zanim je wymyślę. Tymczasem on śmiał mieć swoje życie! Dziś to szanuję.

Co do budowania więzi z dzieckiem, tudzież brzuszkiem - nie umiem cieszyć się na zapas, zawsze wietrząc za rogiem nadciągające nieszczęście. Nie chwalę się tekstem, dopóki nie widzę go w druku, nie raduję wyjazdami, dopóki nie siedzę w pociągu. Tak samo słabo poszło mi emocjonalne przeżywanie, że w moim brzuchu znajduje się żywe stworzenie, które dwa lata po narodzinach będzie potrafiło powiedzieć do rodzinnego psa "Bolek, odejdź. Nie chcę patrzeć, jak się tu kręcisz" . Uwierzyłam w jego istnienie dopiero kilka godzin po porodzie (dziecka, nie psa).

I tak to było. Czasem fajnie, czasem nie, zwykłe życie w całej lekko parszywej krasie. Za to gdyby mnie ktoś zapytał o okres połogu... To już pamiętam lepiej. Nie najlepiej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.