Konrad Kruczkowski: "Jak się już bić, to o przegrane sprawy" [WYWIAD]

Współczesny internet sprzyja hipokrytom i leniom. Zamiast się w coś zaangażować, jedynie lajkujemy słuszne idee i szczytne pomysły. Konrad Kruczkowski, autor bloga Halo Ziemia - reanimuje przykurzone wartości.

Łatwe w odbiorze treści, pozbawione wartości - mogą być szkodliwe, przekonuje Konrad Kruczkowski (fot. Jacek Matuszek)Łatwe w odbiorze treści, pozbawione wartości - mogą być szkodliwe, przekonuje Konrad Kruczkowski (fot. Jacek Matuszek) Łatwe w odbiorze treści, pozbawione wartości - mogą być szkodliwe, przekonuje Konrad Kruczkowski (fot. Jacek Matuszek) Łatwe w odbiorze treści, pozbawione wartości - mogą być szkodliwe, przekonuje Konrad Kruczkowski (fot. Jacek Matuszek)

Konrad Kruczkowski wierzy, że jesteśmy w stanie zatrzymać się dłużej niż kilka sekund na tym, co ważne i że stać nas na głębszą refleksję niż lajk. Jego blog Halo Ziemia czyta kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Teraz tworzy cykl wywiadów, w których pyta znanych i cenionych Polaków, o to, co jest naprawdę ważne. Jest szansa, że znajdzie odbiorców i choć kilka osób skłoni do zmian. Jego pierwszą rozmówczynią była Anna Dymna .

Tymczasem, ja pytam Konrada, po co mu to wszystko? Mądre czy nie, i tak klikniemy i zapomnimy, bo na facebookowej ścianie pojawią się kotki, a one zawsze fajniejsze niż idee.

- Pomyślałem, że jak już się bić, to o przegrane sprawy. Ale to jest straszny defetyzm, prawda? Uznanie, że mądre życie to jest przegrana sprawa?

Tak - defetyzm, ale jak się patrzy choćby na te newsfeedy, portale i inne, to trudno się nie zgodzić.

- Media dzisiaj balansują między misją a szkodliwym kretynizmem. Misja to nasze marzenia o tym, żeby zadawać mądre pytania, budzić wątpliwości. Bo one oznaczają dobre życie. Jeśli chcę na kogoś napluć w bezwarunkowym odruchu agresji, to dzięki temu, że jest misja, są szanse, że się zawaham i nie napluję. Tyle że gorszy pieniądz wypiera lepszy, więc jest jeszcze szkodliwy kretynizm, czyli takie treści, które nie zadają pytań, nie stawiają wyzwań, ale są łatwe w odbiorze. I nie chodzi o to, że treści lekkie są szkodliwe same w sobie. Są potrzebne. Rzecz w proporcjach.

A te są stanowczo zachwiane. A skoro tak, to według mnie pogłębiają frustrację, ogólne schamienie, agresję czy skretynienie - mniejsza o nazewnictwo.

- Internet jest jak druk. Upowszechnił to, co kiedyś posiadali nieliczni, czyli możliwość podzielenia się własnym zdaniem, wiedzą, etc. Różnica jest dziś w skali. Nie zatrzymamy tego. Odgórne próby regulacji są jak ratowanie płonącego cyrku: z jednej strony gasisz pożar, z drugiej masz małpy z zapałkami. Na tradycyjnym rynku wydawniczym też pojawiały się słabe publikacje. Istniał jednak pewien etos, intuicyjny zbiór wartości, poczucie odpowiedzialności za odbiorcę. Internet jeszcze tego nie wykształcił, bo rewolucja dzieje się zbyt szybko.

Czy w takim razie jest jakaś metoda, by się przez to przebić - jak dotrzeć np. do tych najbardziej agresywnych frustratów, którzy hejtują i trollują? Czy w ogóle jest szansa, by ich naprawić mówieniem o wartościach? One się nawet na ich newsfeedach nie pojawią!

- Ludzie agresywni będą w sieci zawsze, dotrzesz do nich. Jednak moja naiwność nie sięga na tyle daleko, by wierzyć w to, że ich zmienię. Ale wierzę w to, że musimy wzbudzać w nich wątpliwości. To ma sens. Nie namówisz ludzi do zmian, możesz tylko pokazać przykład.

Namówisz ludzi do faktycznych zmian, a nie tylko do lajków?

- To nie działa w ten sposób. Mam 29 lat i doświadczenie życiowe tzw. aspirującej klasy średniej. Kogo ja mogę namówić do zmiany życia? To znów jest złe rozumienie całego projektu z wywiadami. Media, a z uporem podkreślam, że blogi to media, mają na różne sposoby opisywać i komentować świat. Ale nie przekonywać, bo w przekonywaniu jest jakaś pogarda dla odbiorcy. Założenie, że wiem lepiej. A ja nie wiem, czy wiem. Mogę się podzielić swoim poglądem, pokazać w wywiadzie kogoś, kogo jestem ciekaw. Czytelnik zderza swój świat z tym opisanym przeze mnie. I zadaje sobie pytania.

Oto konkretny przykład. Pracuję nad wywiadem z Ewą Błaszczyk. Rozmawiamy o Mariannie, jej zdrowej córce. Pani Ewa mówi, że najczęściej jest tak, że jak w domu pojawia się chore dziecko, to drugie, zdrowe schodzi na margines. I mamy emocjonalne kalectwo, a tak nie można. Ludzie tak postępują nie ze złej woli, ale dlatego, że nie wiedzą. Ja opisuję przykład, konkretną historię, że można inaczej. I to wystarcza. Nie wezwanie do zmiany, tylko pokazanie problemu, z którym ktoś może się zidentyfikować. Decyzji dokona sam.

Jak zrozumie, przyswoi internetowy tekst, a nie tylko bezrefleksyjnie da lajka. Coraz mniej rozumiemy i czujemy. Idziemy na łatwiznę, bo łatwiej być tolerancyjnym w sieci, na pokaz, gdzie znajomi zalajkują nasze tolerancje. Tymczasem nadal siedzi w nas kołtun, Dulska, moher.

- Myślę, że to zjawisko powszechne. I bardzo złe, bo nas odrealnia. Mamy poczucie, że jesteśmy dobrymi ludźmi, a tymczasem jesteśmy jacy jesteśmy. Podzielę się świeżą, ale bardzo osobistą historią. O ludzi niepełnosprawnych upominałem się kilka razy. Bardzo szczerze. I angażuję się w wiele kampanii charytatywnych. Jednocześnie przez 13 lat nie byłem w stanie odwiedzić człowieka, którego stwardnienie rozsiane niemal zupełnie unieruchomiło, a który mieszka zaledwie kilometr ode mnie. Trochę ze strachu, trochę dlatego, że zawsze pojawiło się coś ważniejszego: konferencja blogowa, konkurs, materiał do realizacji, czyli kompletne bzdury. Po rozmowie z Anią Dymną to pękło, pomyślałem: "Konrad, to jest obrzydliwe, nieludzkie. Masz tam iść. Dzisiaj, teraz, no kur** mać". Wczoraj rozmawialiśmy trzy godziny. W sobotę widzimy się znów. Jest mi bardzo wstyd, że ta decyzja zabrała mi tyle czasu.

Jeśli we mnie dokonała się zmiana, to może - chciałbym - dokona się w tych, którzy przeczytają zapis mojej rozmowy z Anną Dymną czy innymi.

Internet karmi kołtunów, mohery, frustratów - oni czują się tam coraz lepiej. Mają duże pole do popisu, przy niewielkim nakładzie sił.

- A nie jest tak, że pisząc kołtun, moher, frustrat, zachowujemy się tak samo? Że sami się tacy stajemy? Ci, którzy obrażają, poniżają innych, w gruncie rzeczy coś boli, oni cierpią. I choć w pierwszym odruchu zwykle chcę odpowiedzieć tak samo, czyli dać upust irytacji, to nie działa. Nie tędy droga. Kiedy milczymy albo próbujemy rozmawiać nieadekwatnie do sytuacji, czyli grzecznie, to często odnosimy znacznie lepszy skutek. Anna Dymna w mojej rozmowie podaje przykład człowieka, który po kilku godzinach lżenia, zdecydował się przeprosić.

Agresja to margines?

- Tak, Pani Anna mówiła też, że jej zdaniem frustracja i agresja to mimo wszystko margines.

Trudno uwierzyć, gdy pod niemal każdym tekstem w sieci jest jatka. Pod tym też będzie. Wierzysz w ludzi tak, jak ona?

- Cały czas przekonuję samego siebie, że ludzie są generalnie ulepieni z tej samej gliny. A skoro chcę żeby inni, kiedy postępuję źle, wierzyli, że ja mogę inaczej, to musi tu być wzajemność. Dlaczego zakładamy, że pod tym tekstem będzie jatka? Może będzie, to prawdopodobne. Ale jak my przestaniemy w siebie wierzyć, to kto uwierzy? To już będzie koniec świata.

Czytając niektóre komentarze mam wrażenie, że koniec świata właśnie się dzieje. Pod twoją rozmową z Anną Dymną ludzie pisali "potrzebujemy takich świadectw". Do czego? Do diabła, przecież sami mogą robić dobre rzeczy, a nie wypisywać głupoty. Bo pod innym tekstem ci sami ludzie "pojadą po bandzie".

- Mogę mówić tylko za siebie. Ja potrzebuję Anny Dymnej, Ewy Błaszczyk, Janki Ochojskiej, Jurka Owsiaka, ks. Jana Kaczkowskiego, żeby resetować własny egoizm i narcyzm. Ustawiać myślenie o sobie na kilka poziomów niżej. Jeśli Ania Dymna mówi, że w życiu musi o coś chodzić, to ja zadaję sobie pytanie, o co chodzi w moim. I już się nie boję, że to jest patetyczne pytanie, a takich zadawać nie wypada. Właśnie, że wypada.

Łatwo być dziś katolikiem? Zwłaszcza w internecie?

- Jestem katolikiem, który nie wywiesza sztandarów, nie organizuje wypraw krzyżowych. Za ks. Tomaszem Halikiem przyjąłem zasadę, by próbować żyć bez religijnych manifestów, ale tak, żeby inni o te manifesty pytali. Trudny jest balans między wiarą, a tym, żeby ludzi myślących inaczej nie wykluczać, nie stawiać się ponad nimi. To znów jest jakiś straszny banał, ale mamy z tym dzisiaj problem w Kościele. Internet to pokazał. Wewnątrz są środowiska, które się wykluczają. Na zewnątrz wykluczamy innych. To minie, jestem pewien, ważne, żeby teraz ograniczać straty, bronić tych, którzy przez to obrywają.

A dlaczego akurat Dymna? Przecież to znana osoba, a są setki innych organizacji pożytku społecznego? Może niektóre nawet bardziej potrzebują pomocy, promocji, rozgłosu? Albo inaczej - robią coś bez rozgłosu, bo nie mają klikalnej gwiazdy na stanie?

- To kobieta, która miała świat u stóp. Wciąż trwa jej wielka, aktorska kariera. Współpracowała z mistrzami teatru: Zamkow, Swinarski, Kutz, inni. Na pewnym etapie życia mogła zostać za granicą, pracować za naprawdę duże pieniądze. A jest tutaj. I pomaga tym, którzy sami nie potrafią poprosić o pomoc. Mówi, że to oni nas uratują. To jest piękny, normalny człowiek. I to, że jest znana, wykorzystuje w dobry sposób. Dlatego.

I taka gwiazda chciała pogadać z blogerem?

- To nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc osób z fundacji "Mimo Wszystko". Agnieszka Grzechnik i Maja Jaworska uwierzyły w ten projekt. Myślę też, że powoli, powoli, blogi zaczynają być traktowane poważnie. Bo podobnego pytania nie usłyszałby dziennikarz redakcyjny, prawda? Samej rozmowy nie chcę oceniać, to byłoby bardzo nieprofesjonalne.

* Konrad Kruczkowski jest jednym z bardziej uznanych i wpływowych polskich blogerów. Z uporem przypomina o misji i społecznej odpowiedzialności swojego środowiska. Blog haloziemia.pl został nagrodzony tytułami Bloga Roku 2013, Bloga Roku w kategorii "Polityka, publicystyka i społeczeństwo" oraz Bloga Blogerów.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.