Killer? Skalpel? Szkoda mi życia na odchudzanie

W pracy połowa dziewczyn jest na diecie, a pozostałe na detoksie. Nie widzę różnicy, ale wolę się nie wychylać, bo znowu usłyszę wypowiedziane w dobrej wierze ?ty to masz szczęście, bo akceptujesz siebie?. Prawda jest inna.

Najważniejsza jest konsekwencja! (rys. Magda Danaj)

Gdy opowiadam przyjaciółkom, co jem na śniadanie, bledną, milkną i wzdychają, jakby miały zaraz zemdleć. Moje jajka na boczku budzą przerażenie na równi z atakiem zombie , inwazją obcych i katastrofą nuklearną. Odchudzałam się tylko raz w życiu. Przez dwa miesiące stosowałam dietę South Beach. Na śniadanie było jajko na twardo i odrobina serka wiejskiego, na lunch sałatka z pomidorami, łososiem i odtłuszczoną fetą, na obiad kawałek kurczaka. Bez czekolady, chleba i makaronu, wiadomo. Dieta dosyć pyszna i niezbyt ekstremalna. Schudłam z pięć kilo, brzuch miałam całkiem płaski, zaczęłam się znów mieścić w ubrania z liceum. Było mi ze sobą dobrze.

Ale potem między mnie, a moją dietę wszedł Milky Way. A może był to croissant z nutellą. A może spaghetti z krewetkami. Wszystko, czego przez dwa miesiące nie jadłam, smakowałam tak dobrze, jakbym zakosztowała tego po raz pierwszy w życiu. Wspaniałe uczucie. Od tej pory już nie porywam się na szaleństwo kuchennej ascezy. Każda moja podróż jest w domyśle podróżą kulinarną. Począwszy od tygodnia włoskiego w Lidlu po testowanie konsystencji sosu do pizzy w każdej rzymskiej restauracji. Tak jak w pozostałych dziedzinach życia uważam się za osobę opętaną wręcz samodyscypliną, samokontrolą i samorozwojem, na dźwięk słowa "fondant", potrafię zastrzyc uszami jak nie przymierzając, mój piesek na dźwięk otwierającej się zmywarki.

Dziewczyny przekonują siebie i siebie nawzajem, że odchudzają się, bo chcą podobać się samym sobie. Nietaktownie przyznać się, że chciałyby też podobać się chłopakom. Jak wiadomo, na każdego czeka ktoś, a z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni dzielą się na tych, co lubą typy: blond supermodelka, trzynastoletni chłopiec albo Kim Kardashian. Często ci, którzy deklarują, że chcą poślubić typ jeden lub dwa, w łóżku lądują z trzecim. Nie, nie przekonuję, że warto mieć piersi i pupę XXL, a talię XS, żeby uwieść miłośnika pełnych kształtów. Wkurza mnie tylko, że odchudzanie mniej ma wspólnego ze zdrowiem, bo niejedzenie wcale nie jest zdrowe, a raczej z opresyjnymi kanonami piękna, które jakoś nie chcą odejść do lamusa.

Mogłabym tu znowu pisać o moich ukochanych modelkach plus size, które moim zdaniem mają kształty piękniejsze niż Anja Rubik. Ale znowu, nie chodzi przecież o powielanie tego, czego dziewczynki są uczone od dziecka, czyli stopniowania urody gwiazd, koleżanek, mam. To, że uważam, że piękne ciało to pełne ciało, nie zmienia faktu, że patrząc na szczupłe nogi koleżanek w wąskich dżinsach, mam najlepszy dowód na to, że słusznie ukrywam moje pod sukienkami. Może bycie plus size to mój bunt, moja przekora, moja potrzeba zdystansowania się do branży, w której pracuję. A może w tym całym pędzie do samorozwoju, któremu absolutnie ulegam, a nawet bezkrytycznie przyklaskuję, chcę zachować jedną przestrzeń, w której pozwalam sobie na lenistwo. W której mogę być w pełni sobą, niesterowalną z zewnątrz, nieulegającą naciskom, taką jak mnie pan Bóg stworzył.

Życie jest zbyt pyszne, aby przejść na dietę (fot. A. K.)Życie jest zbyt pyszne, aby przejść na dietę (fot. A. K.) Życie jest zbyt pyszne, aby przejść na dietę (fot. A. K.) Życie jest zbyt pyszne, aby przejść na dietę (fot. A. K.)

Wyznając coachingową zasadę, że powinno się dążyć do bycia najlepszą wersją siebie - z najlepiej ułożonymi włosami, najlepiej dobranymi butami, z najlepszymi ocenami, opinią szefa i osiągnięciami - mam swoją strefę komfortu. Nie uciekam od mojego ciała. Oglądam je w lustrze, każdą fałdkę. W lepsze dni mówię sobie, że są seksowne, w gorsze, że dziwię się mojemu mężowi, że potrafi na mnie patrzeć. Nie uciekam od okrutnego światła przymierzalni, chodzę na basen, czasami nawet zakładam legginsy. Z lekkim może triumfalizmem. Przerażony i pomieszany z podziwem, wzrok szczupłych koleżanek, bo śmiem epatować pewnością siebie, chociaż jem Kinder Czekoladę, a nie nasiona chia, jest bezcenny. Odbijamy się w swoich spojrzeniach jak w krzywych zwierciadłach. Ja widzę, że mogłabym, gdybym chciała (chociaż nie do końca, bo szczupła nigdy nie będę, mam grube kości jak Cartman z "South Parku") , a one, że nie musiałyby, gdyby nie potrzebowały. I świat by się nie zawalił, gdyby kupiły sukienkę w rozmiarze 40.

"Tak, jem dużo węglowodanów. Tak wygląda szczęście" , przeczytałam na biurku kolegi cytat z "Kołonotatnika z Bohaterem". To moje nowe, stare, wieczne motto.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA