To ważne, żeby wiedzieć, skąd się pochodzi? ''Udokumentowałem już przodków do ósmego pokolenia''

Marek wie, że jego przodkowie walczyli podczas drugiej wojny światowej po niemieckiej stronie. Bliscy Ruslany przez 70 lat nie mogli mówić o polskich korzeniach. Andrzej odszukał rodzinę w Kanadzie. Z opowieści naszych rozmówców wynika, że rodzinne historie bywają bardziej zaskakujące niż niejeden film, a ich zgłębianie jest potrzebne.

To książka dla każdego, kto ma rodzinę. Czyli... dla każdego - śmieją się John-Paul Flintoff i Harriet Green, małżeństwo brytyjskich dziennikarzy, które wspólnie napisało "Misję: rodzinkę" wydaną właśnie w Polsce przez Wydawnictwo Literackie.

Wszystko zaczyna się od pytania, dlaczego rodzina jest ważna. Odpowiedź trzeba napisać samemu. Bo "Misja: rodzinka" daje narzędzia, ale nie oferuje gotowych rozwiązań. Do książki można wkleić fotografie, rozrysować w niej drzewo genealogiczne i podzielić się ulubionym przepisem.

Jak to w rodzinie - w "pracy" nad swoją wersją książki mogą trafić się momenty bolesne, białe plamy, niewyjaśnione konflikty. Czytelnik może, ale nie musi, stworzyć nekrologi dla dziadków, napisać o tym, co łączy jego najbliższych, ale i co buduje między nimi mury, wyznać rodzinne sekrety, a w końcu podzielić się z krewnymi tym, jak widzi swoją rodzinę. - Twoja rodzina to twój największy skarb! - twierdzą autorzy "Misji: rodzinka".

(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)

- Książka daje pretekst, żeby się spotkać z najbliższymi i porozmawiać o tym, co dla nas najważniejsze. To może być pełna emocji podróż albo po prostu świetna zabawa - mówi Green. Dla nas premiera książki stała się pretekstem do tego, żeby zapytać ludzi, którzy od jakiegoś czasu szukają swoich rodzinnych korzeni o to, dlaczego to dla nich tak istotne. Czy to efekt mody, czy wybór wynikający z własnych przemyśleń? Co im daje wiedza o rodzinnej przeszłości? Jak się w ogóle zabrać do prywatnego rodzinnego "śledztwa"?

Powstało z tego pięć inspirujących opowieści. Kto wie, może ten tekst zachęci Was do zbadania historii Waszej rodziny?

Ruslana Nedashkivska, 28 lat, pracuje jak art director w agencji reklamowej

Jestem Ukrainką o polskich korzeniach, mieszkam w Warszawie od pół roku. O tym, że dziadek był Polakiem, dowiedziałam się od mamy. Rodzina z jej strony mieszkała w wiosce Staryky w obwodzie żytomierskim, przy granicy z Białorusią, w największym polskim okręgu na Ukrainie. Moi przodkowie dawno temu dostali tu ziemię od kniazia. Tata pochodzi z tego samego obwodu, ale z ukraińskiej wioski Nedaszky, od której nazwy wywodzi się moje nazwisko.

U mnie w domu mieszają się tradycje katolicka i prawosławna. Zbieram historie obu rodzin. Kiedy odwiedzam babcie, zawsze namawiam je, żeby opowiadały o przeszłości. Także o tych bolesnych wydarzeniach: rewolucji bolszewickiej, Wielkim Głodzie, który na szczęście wszystkim udało się przeżyć, czy aresztowaniach przez NKWD, które mojej rodziny nie ominęły. Po rewolucji bolszewickiej Polacy na terenie Związku Radzieckiego byli represjonowani. Mojego pradziadka uwięziło i zgładziło NKWD. Pozostali domownicy bali się, że agenci wrócą po nich.

Przez 70 lat komunizmu moja rodzina nie mogła kultywować polskich tradycji, więc straciła związek z polskością. Jej członkowie zmienili nawet imiona na ukraińskie. Moja mama, prawniczka, dziesięć lat temu rozpoczęła poszukiwanie informacji o naszej rodzinie w archiwach Związku Radzieckiego. Tam znalazła zaoczny wyrok śmierci wydany na swojego dziadka.

Wiele rzeczy pozostaje dla nas jeszcze tajemnicą. Nie wiemy na przykład, z jakiego regionu Polski wywodzą się nasi przodkowie.

Ja, gdy miałam osiemnaście lat, zaczęłam uczyć się języka polskiego w Domu Polskim w Kijowie. Tu obchodziłyśmy święta Bożego Narodzenia, tu spotkałam ludzi o podobnej historii rodzinnej. Tradycję poznałam w Domu, a nie w domu. Gdy mama też zaczęła chodzić do Domu Polskiego, zrozumiała, że część potraw, które pamięta z dzieciństwa, pochodziła z Polski, np. ryby jedzone na święta. Babcia, przyrządzając te dania nie wiedziała, że przepisy pochodzą z tak dalekiej przeszłości.

Ruslana i jej drzewo genealogiczne (fot. archiwum prywatne)Ruslana i jej drzewo genealogiczne (fot. archiwum prywatne) Ruslana i jej drzewo genealogiczne (fot. archiwum prywatne) Ruslana i jej drzewo genealogiczne (fot. archiwum prywatne)

Mój profesor na ASP był zachwycony polską szkołą plakatu, ja też złapałam bakcyla i projektowałam plakaty na różne imprezy okolicznościowe - święta, festiwale, np. muzyki Chopina, czy spotkania z pisarzami. W czasie studiów jeździłam na warsztaty do Polski. Wcześniej tu nie byłam, moja mama też nie. Ostatnią osobą z rodziny, która choć trochę znała Polskę, był dziadek. W czasie wojny, jako szesnastolatek, został zesłany na roboty przymusowe do Niemiec i stamtąd wracał na Ukrainę właśnie przez Polskę.

Co odziedziczyłam po rodzicach? Po mamie jestem pragmatyczna i pracowita, a tata nauczył mnie wierzyć w potęgę wyobraźni i dał mi silne pragnienie wolności. Może dlatego byłam na Majdanie. Nie bałam się tego, co mogę znaleźć w historii mojej rodziny. Nie ma w niej żadnych czarnych owiec. Chyba że wszyscy tak dobrze strzegą tajemnic. Lubię moją rodzinę, podoba mi się nasza wierność tradycji i to, że trzymamy się razem. Gdybym miała dziecko, chciałabym, żeby wiedziało jak najwięcej o Polsce, bo tu czuję się u siebie.

Wielu moich znajomych z Ukrainy ma poplątane korzenie, ale niewielu ich szuka. Dla mnie to dziwne, bo wydaje mi się, że każdy powinien wiedzieć, skąd się wywodzi. Trudno mi traktować poważnie ludzi, którzy nie chcą znać historii swojej rodziny. Przecież każdy z nas jeździł w dzieciństwie do babć. Aż się prosi, żeby popytać o ich losy!

Marek Murawski, 53 lata, mieszka w Toruniu, specjalista od ubezpieczeń, autor książki "Samoloty Luftwaffe", pierwszej w Polsce kompletnej monografii wojskowych konstrukcji lotniczych III Rzeszy

Jako dziecko często uczestniczyłem w spotkaniach rodzinnych. Miałem sporo krewnych. Mój dziadek miał sześcioro rodzeństwa, babcia - jedenaścioro. Wszyscy mówili po niemiecku. Oglądałem wtedy w telewizji serial "Czterej pancerni i pies", gdzie jeden polski czołg rosyjskiej produkcji stawiał opór dziesięciu niemieckim. W opowieściach mojej rodziny przewagę liczebną mieli alianci. Ktoś tutaj kłamie, pomyślałem i zacząłem interesować się historią.

Z wykształcenia jestem historykiem prawa i choć nie pracuję w zawodzie, studia przełożyły się na prywatną pasję. Gdy zaczynałem szukać korzeni, miałem ułatwione zadanie, bo dziękiAhnenpass , dokumentowi aryjskiego rodowodu obywateli III Rzeszy, znałem już cztery pokolenia wstecz.

Mój dziadek był urzędnikiem miejskim w Toruniu w okresie III Rzeszy, więc w Ahnenpass musiał udowodnić, że ma "właściwe" pochodzenie. Ja postanowiłem szukać głębiej. Od strony zarówno ojca, jak i matki udokumentowałem już przodków do ósmego pokolenia, urodzonych ok. 1740 roku. To dwa pokolenia przed Waterloo! Znalazłem 477 członków rodziny, których potrafię zidentyfikować po nazwisku, dacie urodzin, ślubu i śmierci.

Mam pruskie pochodzenie, a bardzo szczegółowe księgi stanu cywilnego mieszkańców ziem należących do Prus zachowały się od 1872 roku. Wyczytałem w nich, że moja rodzina wywodzi się z okolic Chodzieży nad Notecią w województwie wielkopolskim. W Toruniu w 1898 roku osiedlił się mój pradziadek, podoficer armii pruskiej, skierowany do tutejszego 50-tysięcznego garnizonu. Najstarszym przodkiem, którego znam z imienia i nazwiska, był Valentin Heydisch, poddany Fryderyka Wielkiego, osadnik pruski nad Notecią. Za to za najciekawszą, choć może kontrowersyjną, postać uznaję kuzyna mojego pradziadka, Ericha. Był majorem Wehrmachtu, łącznikiem między naczelnym dowództwem a ministerstwem propagandy Rzeszy. Koordynował meldunki, które ze sztabu generalnego docierały na front.

Podoficerowie Lanwehr-Infanterie-Regiment 61 ze składu 85. Landwehr-Division odznaczeni Krzyżami Żelaznymi za walki podczas kampanii letniej 1915 roku na froncie wschodnim. Drugi z prawej to Jacob Murawski (pradziadek Marka Murawskiego). W środku - dowódca pułku, Oberstleutnant Kurt Feldtkeller, właściciel majątku Kleefelde (Koniczynka pod Toruniem), póżniej - w okresie międzywojennym Przewodniczący Rady Nadzorczej Cukrowni Chełmża i pracodawca mojego pradziadka Marka Murawskiego, który zajmował w jego majątku stanowisko Stallmeister, czyli masztalerz (fot. archiwum prywatne)Podoficerowie Lanwehr-Infanterie-Regiment 61 ze składu 85. Landwehr-Division odznaczeni Krzyżami Żelaznymi za walki podczas kampanii letniej 1915 roku na froncie wschodnim. Drugi z prawej to Jacob Murawski (pradziadek Marka Murawskiego). W środku - dowódca pułku, Oberstleutnant Kurt Feldtkeller, właściciel majątku Kleefelde (Koniczynka pod Toruniem), póżniej - w okresie międzywojennym Przewodniczący Rady Nadzorczej Cukrowni Chełmża i pracodawca mojego pradziadka Marka Murawskiego, który zajmował w jego majątku stanowisko Stallmeister, czyli masztalerz (fot. archiwum prywatne) Podoficerowie Lanwehr-Infanterie-Regiment 61 ze składu 85. Landwehr-Division odznaczeni Krzyżami Żelaznymi za walki podczas kampanii letniej 1915 roku na froncie wschodnim. Drugi z prawej to Jacob Murawski (pradziadek Marka Murawskiego). W środku - dowódca pułku, Oberstleutnant Kurt Feldtkeller, właściciel majątku Kleefelde (Koniczynka pod Toruniem), póżniej - w okresie międzywojennym Przewodniczący Rady Nadzorczej Cukrowni Chełmża i pracodawca mojego pradziadka Marka Murawskiego, który zajmował w jego majątku stanowisko Stallmeister, czyli masztalerz (fot. archiwum prywatne) Podoficerowie Lanwehr-Infanterie-Regiment 61 ze składu 85. Landwehr-Division odznaczeni Krzyżami Żelaznymi za walki podczas kampanii letniej 1915 roku na froncie wschodnim. Drugi z prawej to Jacob Murawski (pradziadek Marka Murawskiego). W środku - dowódca pułku, Oberstleutnant Kurt Feldtkeller, właściciel majątku Kleefelde (Koniczynka pod Toruniem), póżniej - w okresie międzywojennym Przewodniczący Rady Nadzorczej Cukrowni Chełmża i pracodawca pradziadka Marka Murawskiego, który zajmował w jego majątku stanowisko Stallmeister, czyli masztalerz (fot. archiwum prywatne)

Badam losy mojej rodziny, bo jestem ciekaw dróg, jakie obierali jej członkowie, wyborów życiowych, pracy, jaką wykonywali. W rodzinie było sporo wojskowych, mnie też ciągnęło do armii, tylko w PRL-u mundury były nie takie (śmiech) . Z dziewięciu pokoleń siedem walczyło za Volk und Vaterland [naród i ojczyznę - przyp. red.], a pradziadek i dziadek byli kawalerami Krzyża Żelaznego II klasy [pruskie, a następnie niemieckie odznaczenie nadawane za męstwo na polu walki, i także osiągnięcia dowódcze - przyp. red.].

Zawsze byliśmy ludźmi czynu, ale awans intelektualny nastąpił dopiero po zjednoczeniu Niemiec i zlikwidowaniu analfabetyzmu. Prapradziadek rolnik podpisywał się jeszcze trzema krzyżykami, ale jego dzieci własnoręcznie wykaligrafowały swoje nazwiska na aktach ślubu.

Kto mnie zaskoczył? Mój prapradziadek, żyjący w latach 1830-1880, miał cztery żony, trzykrotnie został wdowcem. Może się za tym kryć naprawdę ciekawa historia...

Zapiski prowadzę w programie Drzewo Genealogiczne PL-SOFT w komputerze. Mam też odręczne archiwa i kserokopie przeszło dwustu dokumentów. Miewałem problem z ich odcyfrowaniem, bo były pisane ręcznie gotykiem. Niestety, większość zdjęć uległa zniszczeniu po 1945 roku, gdy mój dziadek trafił do więzienia po przejęciu władzy przez komunistów. Szukam też danych na portalu Poznań Project, gdzie opublikowana jest Wielkopolska Księga Małżeństw z XIX wieku, a także z pomocą Pomorskiego Towarzystwa Genealogicznego. Bez wiedzy o moich przodkach czułbym się uboższy.

Czy jestem do nich podobny? Gdybym miał wąsy a la Wiluś, to łatwiej byłoby porównać mnie do wojskowych ze starych fotografii.

Andrzej*, 31 lat, urzędnik państwowy, pracuje za granicą

Jestem normalnym przedstawicielem normalnej rodziny - z bohaterami i wariatami, rolnikami i szlachcicami. Moi przodkowie nie są pomnikami ze spiżu, tylko ludźmi z krwi i kości. Czuję się warszawiakiem, ale dzięki moim poszukiwaniom wiem, że pięć pokoleń wstecz moi przodkowie byli rozparcelowani po całym dawnym terytorium II Rzeczypospolitej, a nawet dalej! Część rodziny od dawien dawna wywodzi się z Warszawy, część z Gniezna, a inni nawet z Kijowa. Co ciekawe, moi pradziadkowie ze strony matki i ojca mieszkali w odległości 20 kilometrów od siebie na pograniczu Podlasia i Mazowsza, skąd przeprowadzili się do Warszawy.

(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)

Moja pasja genealogiczna wywodzi się w prostej linii z pasji historycznej. I żyłki detektywistycznej. Najpierw rozrysowywałem na arkuszach A1 drzewa genealogiczne królów Polski, potem rodów monarszych całej Europy, a w końcu własnej rodziny. Zaczęło się od Święta Zmarłych kilka lat temu, gdy jedna ciotka spotkała się z drugą ciotką przy grobie trzeciej ciotki, a ja z dziadkami od strony mamy wpadłem na nestorkę naszego rodu. Umówiliśmy się na kolejny zjazd za rok, ale dziadek w międzyczasie zmarł. To mi dało do myślenia. Chciałem ocalić od zapomnienia historie ludzi, którzy już odeszli.

Do poszukiwań podchodziłem trzy razy, a na poważnie zająłem się tym trzy lata temu, gdy pracowałem za granicą. Tęskniłem za domem, więc chciałem poczuć się bliżej rodziny. Na początku wypisałem imiona, nazwiska i daty urodzenia rodziców, dziadków i pradziadków. Moja wiedza o wcześniejszych pokoleniach była fragmentaryczna. Do niedawna żyły dwie siostry mojej prababci, które pamiętały swoich dziadków, pięć pokoleń wstecz ode mnie.

O tym, kogo uda się znaleźć, decyduje też to, czy wcześniejsze pokolenia utrzymywały ze sobą kontakt. Jeden z moich pradziadków miał pięcioro rodzeństwa, a ja znam tylko jednego kuzyna, syna mojego ojca chrzestnego, bo akurat te gałęzie rodziny żyły w zgodzie.

Z odprysków, opowieści i zdjęć zacząłem składać całość. Wiedziałem, że jedna gałąź rodziny liczyła 35 członków, którzy regularnie się spotykali. Mówiło się, że miałem wśród przodków Włoszkę, co się akurat nie potwierdziło. Słyszałem też, że brat mojej praprababci był jednym z Orląt Lwowskich. Rok temu odwiedziłem jego grób na Powązkach. Inny przodek lubił kobiety, a kobiety lubiły jego , jak określiła to siostra mojej babci, puszczając do mnie oko. A jeszcze inny praprapradziadek jeździł po rynku, rzucając dorosłym pieniądze, a dzieciom cukierki.

Następnym krokiem były poszukiwania w archiwach - Miasta Stołecznego Warszawy, kościelnych i wojskowych. W ten sposób znalazłem zdjęcia rodziny, o której istnieniu tylko słyszałem, a także dokumenty, np. zgodę na zawarcie małżeństwa stryja z siostrą mojej prababci, podpisaną przez dowódcę jego pułku. Ale nie każdy był wojskowym, nie każdy mieszkał tam, gdzie się urodził, i nie każdy bywał często u fotografa, więc wciąż są w mojej historii białe plamy. Bardzo pomaga mi internet. W sieci dotarłem do skanów aktów urodzenia moich przodków z 1780 roku, a także do informacji, że mój prapradziadek był kierowcą w armii niemieckiej w czasie pierwszej wojny światowej i poległ w bitwie nad Sommą. Dzięki Google Maps "zwiedziłem" cmentarz, na którym jest pochowany.

Bitwa nad Sommą. Brytyjskie okopy (fot. Wikimedia.org / Public Domain)Bitwa nad Sommą. Brytyjskie okopy (fot. Wikimedia.org / Public Domain) Bitwa nad Sommą. Brytyjskie okopy (fot. Wikimedia.org / Public Domain) Bitwa nad Sommą. Brytyjskie okopy (fot. Wikimedia.org / Public Domain)

Kogo szukałem w pierwszej kolejności? Patrząc na zdjęcia rodzinne, niejako wybierałem sobie osoby, których losy chciałem odkryć, bo czułem z nimi jakąś instynktowną więź. Zastanawiałem się, czy mógłbym zapuścić wąsy, żeby wyglądać jak praprapradziadek, ale największą przyjemność sprawiało mi szukanie podobieństw. Mój kuzyn ma zmarszczkę na czole jak nasz prapraprapradziadek. Na zdjęciu przodka z Kijowa widać potężnego mężczyznę z brodą - jak mój dziadek, toczka w toczkę!

Odszukałem też krewnego, który po drugiej wojnie światowej wyemigrował do Argentyny. Wiem, na jakim statku płynął, z jakiego portu wyruszył i ile lat mieli poszczególni pasażerowie. Znalazłem również wujka, który wyemigrował do Kanady. Gdy wpisałem na Facebooku jego nazwisko, odezwała się do mnie jedna z jego trzech córek. Okazało się, że wujek żyje, dobiega setki. Jego córki przyjechały do Polski, poszliśmy razem do Muzeum Powstania Warszawskiego, bo wujek walczył w powstaniu.

Poniosłem też jedną porażkę. Szukałem krewnych w Buenos Aires. Z dwudziestu osób nie odpisał mi nikt. Namawiam moją żonę, żeby też zainteresowała się historią swojej rodziny, zwłaszcza że wśród jej przodków są wicewojewodowie II RP, kawalerowie orderu Virtuti Militari, profesorowie. Niedługo zostaniemy rodzicami, chcę przekazać całą moją dokumentację, pasję i wiedzę mojemu synowi. Co z tym zrobi, to jego sprawa, ale będzie wiedział, skąd się wywodzi.

Aniela*, lat 86, mieszka w Gdyni, emerytowany fizyk

Mój ojciec, Brunon, rozrysował drzewo genealogiczne naszej rodziny aż do przełomu XVIII i XIX wieku. Tatuś pracował przed wojną w Wolnym Mieście Gdańsku jako prokurent w dużym przedsiębiorstwie, które eksportowało węgiel do Szwecji. Był dokładny i systematyczny. Może dzięki temu udało mu się zgromadzić dokumenty rodzinne - akty stanu cywilnego, dyplomy oraz zdjęcia swoich dzieci i najbliższej rodziny, które ja niedawno przekazałam moim wnukom.

Wolne Miasto Gdańsk (fot. Wikimedia.org / GNU Free Documentation License / CC BY 3.0)Wolne Miasto Gdańsk (fot. Wikimedia.org / GNU Free Documentation License / CC BY 3.0) Wolne Miasto Gdańsk (fot. Wikimedia.org / GNU Free Documentation License / CC BY 3.0) Wolne Miasto Gdańsk (fot. Wikimedia.org / GNU Free Documentation License / CC BY 3.0)

To ważne, żeby wiedzieć, skąd się pochodzi. Przecież nikt nie chce być znikąd. W domu zawsze dużo się mówiło o historii rodziny, a ja chętnie słuchałam. Najstarszych przodków znam jednak tylko z imienia i nazwiska.

Cała rodzina pochodzi z Pomorza. Tylko Albin, ojciec mojej kuzynki Zosi, znalazł się z żoną i córką na Polesiu, gdzie w 1934 roku dostał posadę nauczyciela. To był dla niego i cioci Haliny szok kulturowy. Któregoś razu przyszła do mojej cioci ich służąca, dziewczyna z Polesia, i powiedziała, żepan jeszcze niegotowy do wyjścia, bo ostrzy zęby . Nie wiedziała, że zęby się myje...

Ze strony ojca rodzina z dziada pradziada pochodzi z Kaszub, a ze strony mojej matki miała po części korzenie niemieckie. Ojciec miał dwanaścioro rodzeństwa, ale niewiele o nich wiem, bo straciliśmy kontakt. Kiedyś podróżowało się mniej, nie było takich możliwości komunikacji jak teraz, więc te więzi ulegały poluzowaniu.

U nas nikt nigdy nie mieszał się do polityki, to była rodzina urzędniczo-nauczycielska, lubiąca spokój. Pierwsze wykształcone pokolenie żyło przed pierwszą wojną światową - dziadek mojej babci był naczelnikiem poczty. Brat mojej babci, Antoni, studiował przed pierwszą wojną polonistykę we Wrocławiu. Do dzisiaj mam jego dyplom! Mój dziadek ze strony mamy był nauczycielem wiejskim, uczył po niemiecku, bo po polsku można było wykładać tylko religię. Za to babcia była rodowitą Polką. Ale u nas ważne było, że był naszym ojcem albo dziadkiem; cała rodzina była katolicka i uważała się za polską, choć, jak wszyscy wtedy na Pomorzu, jej członkowie musieli mówić po niemiecku. Bernard, mąż siostry mojej babci, też był nauczycielem. Niemcy rozstrzelali go na początku wojny. Brat mamy, Alojzy, którego nazywałam wujek Aloś , studiował przed drugą wojną światową weterynarię we Lwowie. Pracował potem w Iławie, ale w czasie wojny jako oficer wojska polskiego dostał się do oflagu Woldenberg, a po wojnie jako wojskowy bał się wrócić do Polski, więc zamieszkał we Francji.

Ja jako dziecko byłam obywatelką Wolnego Miasta Gdańska. Mieszkaliśmy tam, gdzie w międzywojniu chcieli się osiedlić wszyscy mieszkańcy Pomorza, bo można było się kształcić, pracować, rozwijać. To było okno na świat. Jak miałam sześć lat, tata zbudował dom w Gdyni, bo od połowy lat 30. w Gdańsku coraz większe wpływy zaczęli zdobywać naziści.

Z kogo jestem najbardziej dumna? Z mojej mamy, która była aniołem. Wszyscy do niej lgnęli. Znała swoje dzieci, wiedziała, czego im trzeba, ale się nie wtrącała. Ojca w dzieciństwie szanowałam, a on był ze mnie dumny, ale byłam przede wszystkim córeczką mamusi. Wielu rzeczy o mojej rodzinie dowiedziałam się dzięki dzięki mężowi mojej ukochanej kuzynki Zosi, który rozwinął nasze drzewo genealogiczne w lewo i w prawo, wzdłuż i wszerz. Do dzisiaj zachowałam korespondencję, w której wymieniamy się datami i nazwiskami.

Teraz mam poczucie, że tradycje rodzinne trochę się rozjeżdżają. W czasie wojny i potem, za komuny, trzymaliśmy się razem i wspieraliśmy, bo było ciężko. Ale pamiętam tylko dobre rzeczy, złe nie są warte pamiętania. Na szczęście w mojej rodzinie nigdy nie było kłótni, scysji, zatargów, ani o pieniądze, ani o zaszczyty. To byli porządni ludzie, każdy żył po swojemu.

Może moi wnukowie przejmą pałeczkę i stworzą drzewo genealogiczne swojego pokolenia?

Zosia Waślicka, 31 lat, mieszka w Warszawie, pracuje w Forum Dialogu

Pochodzę z rodziny, która dobrze zna swoje korzenie. Snucie opowieści rodzinnych było ukochanym zajęciem mojej babci i prababci. Tych historii było nawet za dużo, żeby je wszystkie zapamiętać i zapisać. W zeszłym roku po raz pierwszy sama podjęłam wysiłek udokumentowania naszych korzeni, rysując dla babci w prezencie drzewo genealogiczne. Przy okazji okazało się, że ani mama, ani babcia nie pamiętają wszystkich szczegółów. Wiele anegdot babcia wybieliła i ugrzeczniła. To raczej prababcia opowiadała wersje bez cenzury, często mówiła też o dwóch wojnach światowych, które przeżyła. Ale to niekoniecznie była historia heroiczna, raczej codzienna.

W czasie drugiej wojny prababcia została sama z dziećmi i kuzynkami w domu i starała się wszystkich uratować, najpierw uciekając przed bombardowaniem, później pracując, żeby ich utrzymać. Jak pewnie w większości rodzin, tak i u mnie dużo więcej wiadomo o mężczyznach, o tej heroicznej historii. Jeden pradziadek założył szkołę, inny był oficerem, a kobiety istnieją raczej w opowieściach o domu.

Portret ślubny prababci Zosi (fot. archiwum rodzinne)

Znam nazwiska sześciu-siedmiu pokoleń wstecz. Więcej wiem o historii rodziny ze strony babci, bo ona kultywuje przeszłość i ma dużo pamiątek, listów, dokumentów. Babcia wywodzi się ze zubożałej szlachty, za to dziadek jest z rodziny wiejskiej. Jego ojciec był szewcem. O tamtej rodzinie dużo mniej wiem.

Pamiątki traktuję bardzo osobiście. W pokoju powiesiłam zdjęcie ślubne mojej prababci z lat dwudziestych. Mam też portret mojego praprapradziadka, Feliksa Fabianiego. Cieszę się też z tego, że zachował się wojenny pamiętnik babci, która w 1939 roku miała siedem lat. Opisuje z dziecięcą dbałością o detal, jak żyli w domu prababci w Radomsku.

Czy szukam podobieństwa do moich przodków? Chyba za mało o nich wiem, żeby się z nimi utożsamiać, ale cieszę się, że wiem kim byli i zawsze chętnie słucham tych wspomnień o nich. Z poszukiwaniem korzeni wiąże się też moja praca zawodowa. Pracowałam w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau, a teraz w Forum Dialogu, więc wielokrotnie byłam świadkiem odkrywania korzeni przez osoby pochodzenia żydowskiego.

Rok temu opiekowałam się kanadyjską grupą na Marszu Żywych. Z jedną z pań, Atarą z Kanady, pojechałem do Chmielnika w województwie świętokrzyskim, bo wiedziała, że tam jej tata, który wtedy był małym dzieckiem, uratował się od Zagłady. Udało nam się znaleźć dom, w którym się ze swoim rodzeństwem ukrywał. Spotkałyśmy sąsiadkę, staruszkę, pamiętającą ojca Kanadyjki. Przynosiła czasem jemu i jego rodzeństwu jedzenie. Obie panie się popłakały, a staruszka powiedziała, że może już spokojnie umrzeć, bo kiedy przyjechała do niego córka tamtego chłopca, cała historia się zamknęła. To była naprawdę filmowa scena.

Szukałyśmy też informacji o rodzinie Atary w archiwum w Urzędzie Miasta. Znalazłyśmy akty urodzenia i odręcznie zapisane dokumenty na temat kilku pokoleń. O wielu osobach nie wiedziała nic ani Atara, ani nawet jej ojciec. On i jego rodzeństwo byli bardzo mali, kiedy wybuchła wojna i nie wszystko zapamiętali. On nie wiedział nawet, kiedy dokładnie się urodził. Znalazłyśmy tę datę i wieczorem zadzwoniłyśmy do niego, żeby mu to wszystko powiedzieć. Był bardzo wzruszony. Zarówno on, jak i jego córka myśleli też, że nikt nie będzie o ich rodzinie pamiętać i w ogóle że pamięć o Żydach będzie w Chmielniku nieobecna. A tam jest muzeum żydowskie w dawnej synagodze, a na cmentarzu postawiono wielki pomnik z nazwiskami zabitych Żydów z Chmielnika. Było tam kilka nazwisk osób z rodziny Atary. Ona i jej ojciec odzyskali własną historię, ale i przekonali się, że w Polsce, trochę dla nich mitycznej, ludzie upamiętniają żydowską przeszłość.

Synagoga w Chmielniku. Rok 2008 (fot. Wojciech Habdas / Agencja Gazeta)Synagoga w Chmielniku. Rok 2008 (fot. Wojciech Habdas / Agencja Gazeta) Synagoga w Chmielniku. Rok 2008 (fot. Wojciech Habdas / Agencja Wyborcza.pl) Synagoga w Chmielniku. Rok 2008 (fot. Wojciech Habdas / Agencja Gazeta)

Znam też artystkę, Mayę Gordon, która wyemigrowała z rodzicami z Polski do Izraela w 1958 roku jako dziesięcioletnia dziewczynka. Teraz mieszka w Amsterdamie. Do odkrywania swojej historii podeszła artystycznie - z Joanną Rajkowską nakręciła film "Maya Gordon wraca do Gorzowa". Próbowała w swoim dawnym mieście znaleźć jakieś ślady rodziny i dzieciństwa. Nie miała zbyt wielu dokumentów rodzinnych, bo zaginęły w czasie wojny albo przy emigracji. Poszłyśmy niedawno do Żydowskiego Instytutu Historycznego i znalazłyśmy kwestionariusze, które ocalali członkowie jej rodziny wypełnili po wojnie dla Komisji Badań Historycznych. Były tam ówczesne i przedwojenne adresy - wreszcie dowiedziała się, gdzie mieszkała jako dziecko i pojechała do Gorzowa jeszcze raz zobaczyć ten dom. Znalazła też listy pisane przez jej ojca, w których rezygnuje z emigracji do Kanady, o co długo się starał, ponieważ niedługo urodzi się ich córka Maya i nie mogą wybrać się w tak długą podróż.

*prosił/-a o zachowanie anonimowości

(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)(fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe) (fot. Misja: rodzinka / materiały prasowe)

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.