Zmieniać? Dwuczłonowe? Nie zmieniać?
Wśród Foszanek dylemat: zmieniać czy nie zmieniać, wywołał burzliwą dyskusję. "Nie wyobrażałam sobie, że mogę z dnia na dzień nazywać się inaczej. Poza tym moim rodzicom byłoby przykro, gdybym porzuciła nazwisko rodowe" , napisała jedna. "Nie zmienię mojego na żadne inne, choć w dzieciństwie koledzy mnie przezywali" , komentuje inna. "Podwójne są pretensjonalne" , kwituje trzecia. "Jestem leniwa i nie chciało mi się biegać po urzędach, więc zostałam panną X" , śmieje się kolejna. Wśród moich koleżanek też nie ma w tej kwestii zgody. Nieliczne nazywają się inaczej de domo, a inaczej po mężu. Większość poszła na kompromis i dźwiga na barkach imię, dwa nazwiska i łącznik. Co ciekawe, panny deklarują, że tak jak niespecjalnie śpieszy im się do ślubu, to już w ogóle nie mają zamiaru po sakramentalnym "tak" przedstawiać się inaczej.
Kiedyś było prościej. Wychodziło się za mąż wcześnie(j). Przyjmowanie nazwiska męża było usankcjonowane tradycją, sugerowane przez rodziców i teściów, wymagane przez przyszłego męża. Teraz gdy teoretycznie panuje wolna amerykanka, najbardziej skomplikowane przypadki obejmują noszenie nazwiska męża, którego on wcale nie używa, połączenie dwóch w jedną wyraziście brzmiącą całość albo obopólna zgoda co do przyjęcia nazwiska trzeciego, np. panieńskiego jednej z matek.
Ale w wersji podstawowej opcje są trzy: zachować własne, zmienić na mężowskie albo wziąć podwójne. Argumenty za nienaruszalnością rubryczki w dokumentach? Nie chcemy dzielić nazwiska z pierwszymi żonami naszych mężów. Albo z teściowymi. Albo po prostu decydują względy "estetyczne". Cóż, nie każdy może nazywać się Branicki albo inny Lanckoroński.
Pierwszy z brzegu argument na korzyść otwarcia się na nowe? Nowe życie to nowa tożsamość. Wspólnym nazwiskiem możecie przypieczętować wspólne wybory, a poza tym możesz porzucić ewentualną niechlubną przeszłość albo odgryźć się niewdzięcznym rodzicom. Następny w kolejce jest kompromis. A przyszli mężowie często nawet jeśli nie nalegają na zmianę albo przyjęcie drugiego, cieszą się, jeśli tak zrobimy. Te wśród nas, które już noszą obrączki, pewnie pamiętają przedślubne negocjacje: mieszkamy u mnie czy u ciebie? Kupujemy mieszkanie czy wynajmujemy? Święta u twoich rodziców czy moich? Na liście spraw do uprzedniego ustalenia kwestia nazwiska jest istotna, zwłaszcza, że zapyta o to formularz w Urzędzie Stanu Cywilnego, podetknięty nam pod nos przez urzędnika w momencie wyboru terminu.
Gdy po raz pierwszy chwiejną ręką pisałam moje podwójne nazwisko, które miało stać się oficjalne już za kilka miesięcy, serce waliło mi jak młot. Może dlatego, że odzwyczaiłam się od pisania ręcznego, a literek do napisania było aż 27. Ale na pewno także dlatego, że 30 lat żyłam zżyta z "Anną Konieczyńską". Tak nazywają się rodzice, z którymi naprawdę czuję więź, niepodyktowaną jedynie biologią, kulturą i wychowaniem. Tak wyczytywano mnie w szkolnym dzienniku - między dziewczyną o imieniu i nazwisku dziwniejszym jeszcze od jej różowych włosów, a moją najlepszą przyjaciółką. Tak przedstawiałam się na egzaminach wstępnych na studiach, tak dostawałam staż i tak pierwszy raz ukazałam się w druku. Uważam, że moje nazwisko jest całkiem ładne, ale to kwestia gustu. Ani arystokratyczne, ani specjalnie znaczące. Ale rzadkie. W Polsce nosi je poza moją rodziną tylko 140 osób. Pochodzi od "konieczności", a nie od "koniczynki" jak zawsze wolałam myśleć. Ale konieczność to nie przymus tylko imperatyw kategoryczny, więc z taką postawą zgodzić się mogę. Mój mąż nie namawiał mnie na przyjęcie jego nazwiska, ale wiem, że mu zależało. Tak jak wielu chłopakom, którzy chcą żebyśmy po ślubie stanowili drużynę, którzy chcą się jakoś tam nami pochwalić, którzy chcą, żeby nie było problemu z nazwiskiem dzieci. Zmiana nazwiska jest więc łatwa, szybka, wygodna. Ułatwia odwiedzanie się nawzajem w szpitalach, odbieranie korespondencji, pertraktacje w banku. Ten wybór nie budzi raczej kontrowersji. Trochę tylko dziwi, gdy na Facebooku już w noc poślubną młoda żona zmienia nazwisko, a my nie wiemy, kim jest ta dziewczyna. Albo gdy koleżanka, która porzuca wszystkie inne ślubne tradycje, tej jednej postanawia pozostać wierna.
Mam więc te 30 lat jak wiele dziewczyn, które dopiero niedawno powiedziały "tak". Gdy moja mama wychodziła za mąż w wieku lat 23 była studentką, która miała całe życie przed sobą. Ja już trochę na moje nazwisko pracowałam. Oczywiście bez przesady, leku na raka niestety nie wynalazłam, ani Nobla nie zdobyłam. Ale gdy widzę moje nazwisko w druku albo w stopce pod tekstem, przez ciało przechodzi miły dreszcz.
Nie chciałam się z nim żegnać, ale i pozostać w stanie niezmienionym też mi się jakoś nie godziło. Przyjęłam więc opcję "pretensjonalną", czyli podwójną. W pracy, na Facebooku i wśród przyjaciół nadal używam jednego, swojego. Podwójne widnieje w poważnych papierach. A używam nowego czasem, gdy zamawiam stolik w restauracji czy taksówkę, gdy mówię o nas jako o Państwie X. A poza tym gdy moje urzędowe jest inne, a wciąż podpisuję się pod tekstami panieńskim, miły dreszcz jest wzmocniony o mrowienie konspiracji. W końcu ukrywam się niejako za pseudonimem, krótszą, ale już nieaktualną wersją mojego nazwiska. Nie namawiam jednak nikogo do transakcji wiązanych, bo niektóre kontaminacje zwyczajnie nie brzmią dobrze. Przykładów z życia nie podam, bo się znajomi obrażą.
Jak to będzie z dziećmi? Na razie w odpowiedniej rubryczce wpisałam, że będą nosić nazwisko po mężu. Gdy przyjdę po nie do przedszkola nikt mi problemów robić nie będzie. Ale tak mi trochę żal, bo choć skazując dzieci na 23 literki na wstępie, to prawie tak jakbym na imię dała im Esmeralda albo Euzebiusz, czuję, że będą tak jakby bardziej jego niż moje. Chyba że uda się wypracować kolejny kompromis - imię moje, nazwisko twoje. Na to jeszcze przyjdzie czas, a póki co decydujcie Wy. To nie jest dylemat: być albo nie być, ale jedno z tych ustaleń, którą podjąć trzeba. Zaraz obok daty ślubu, miejsca na wesele i tego, czy naprawdę on jest dobrym materiałem na męża.