Pracoholizm nasz powszechny, czyli jak sobie (choć trochę) odpuścić

Nazywam się Ania i jestem pracoholiczką. Nawet moi najbliżsi nie wiedzą, ile naprawdę mam zleceń i ile godzin dziennie spędzam przed komputerem. Zdarza mi się pracować za dużo, za długo, zbyt obsesyjnie, a na dodatek, w mojej opinii, nie dość dobrze. W "Wysokich Obcasach Extra" czytam, że efektywność jest najwyższa, jeśli pracujemy po pięć-sześć godzin dziennie. Co na to ci, którzy nie przestają (albo udają, że nie przestają) przez 24 godziny na dobę?

Budzik dzwoni o siódmej, wstaję w stresie, bo już jestem do tyłu, półprzytomna piję kawę. Siadam do komputera i gorączkowo stukam w klawiaturę. Jeśli nie mam weny, wpadam w panikę, a gdy literki same wyrywają się pod palce, ogarnia mnie błogość. Ale tylko na chwilę. Po postawieniu ostatniej kropki, piętrzą mi się już w głowie i nad głową kolejne pomysły, projekty i zlecenia. Skrzętnie notuję zadania na cały dzień, przesuwając wciąż terminy ich realizacji.

Nie jestem sama. Od zlecenia do zlecenia, od jednej zarwanej nocy do drugiej i od jednej kawy do kolejnej, żyje większość moich koleżanek. Przed urlopami pracują po 18 godzin dziennie, żeby przez dwa tygodnie nie sprawdzać maila. Nie potrafią przerwać pępowiny z toksycznymi szefami ani odłożyć zadań na jutro, ani tym bardziej ich oddelegować. Poświęcają się pracy kosztem przyjaźni i związków, nie mówiąc już o przyjemnościach.

Dlaczego to sobie robimy? Dlaczego wpadamy w sidła, które same na siebie zastawiamy? Dlaczego ryzykujemy sińce pod oczami, rozluźnione relacje z rodziną i złość mężów, w imię pracy? "Regulujemy w taki sposób napięcia emocjonalne" , mówi w "WOE" o pracoholizmie psycholog Jacek Buczny . Pracoholizmie rozumianym dosłownie. Nie jako chwilowy nadmiar obowiązków ani pasję do pracy, która daje radość i satysfakcję. Pracoholizm, a więc uzależnienie od pracy. Nałóg, który nie daje satysfakcji, niszczy psychikę i zdrowie, wciąż wymaga zwiększania dawek i coraz większych ofiar. Po co dajemy się wykorzystywać temu "-izmowi" w imię pozornie racjonalnych przesłanek?

Bo jesteśmy dziewczynami. Banał, wiem. Taki z gatunku najgorszych. Ale szklany sufit nie jest mitem, o którym kiedyś usłyszałyśmy od starszych koleżanek i od tej pory nie widziałyśmy na oczy. Uderzamy w niego albo lekko muskamy na każdym etapie kariery. Ostatnio zostałam nazwana w komentarzach "seksistką". Mogę przyjąć ten epitet z dobrodziejstwem inwentarza, jeśli zwiększy mój zapas siły do bronienia naszych, kobiecych spraw. Nie dysponuję twardymi danymi, ale z mojego doświadczenia i intuicji wynika, że dziewczyny w okolicach trzydziestki łatwiej ulegają potworowi pracoholizmu niż chłopaki.

Moi koledzy pracują dla kasy, prestiżu, satysfakcji. My często po to, żeby udowodnić, że nie jesteśmy gorsze, powolniejsze, mniej zdolne. Żeby pokazać, że jesteśmy pilne i sumienne. Że pracodawca i szef mogą nam zaufać, a współpracownicy na nas polegać. Że jesteśmy grzeczne, nie zbuntujemy się, nie będziemy do ostatniej krwi walczyć o swoje. Bierzemy więc zadania za innych, chronimy, kryjemy, pomagamy. Dlaczego wciąż popełniamy te same błędy?

Bo rodzice wymagali od nas za dużo. Wcale nie ze złej woli i potrzeby realizacji własnych niezaspokojonych ambicji. Świętym prawem, a nawet obowiązkiem rodzica, jest kultywowanie potencjału i talentów pociechy. Gorzej, jeśli każda mniej udana próba jest kwitowana zdaniem: "ja w twoim wieku czytałem już Prousta w oryginale". Jeśli na wczesnym etapie rozwoju byłyśmy za rzadko chwalone, stajemy się bardziej podatne na to, żeby własnoręcznie podkręcać sobie śrubę w pracy. Ucieczka od oczekiwań rodziców będzie w przyszłości jeszcze trudniejsza. Z okładki aktualnej "Polityki" krzyczy hasło "Czy Twoje dziecko zrobi w życiu karierę". Pod spodem: zdjęcie pięciolatka. Nie wróżymy mu specjalnie zdrowego stosunku do pracy.

Bo potrzebujemy pieniędzy. Gdy brak umowy o pracę i jakiejkolwiek innej namiastki pewności i stabilizacji, ogarnianie kilku zleceń to norma. Oprócz pracy na etat, ale nie na etat (czyli ośmiu godzin za biurkiem, ale pod hasłem "umowa o dzieło"), bierzemy zlecenia stałe albo jednorazowe. Z jednej strony: żadna praca nie hańbi, a każda rozwija. Ale jeśli przyjąć, że kreatywnie pracujemy tylko pięć-sześć godzin dziennie, nie ma szans zmieścić się w tym okienku ze wszystkim. Powstaje więc błędne koło: pracujemy coraz więcej, bo przyjmujemy coraz więcej zleceń, bo chcemy mieć coraz więcej pieniędzy. W końcu, nawet jeśli daleko nam do Rockefellera, brakuje nam czasu, żeby wydawać na przyjemności. Przelew na spłatę kredytu idzie oczywiście z automatu. Ale co ze spontanicznymi zakupami, wizytą u kosmetyczki czy drinkiem z przyjaciółką? Przecież nie zdążymy skończyć pracy!

Bo gnamy za samorozwojem i nie potrafimy się zatrzymać. A może wreszcie przeskoczę samą siebie? - pytamy w duchu. Prawdziwy pracoholik nie potrafi przestać konkurować. Najczęściej z samym sobą. Wierzy w to, że napisze jeszcze lepszy tekst, zaprojektuje jeszcze piękniejsze mieszkanie, jeszcze sprawniej poprowadzi negocjacje. Tak jak w miłości, tu też zastosowanie ma zasada, że fajniej jest króliczka gonić, niż go złapać. Zamiast osiąść na laurach, choć na chwilę, po dobrze wykonanej pracy, pracoholik już szuka nowego celu. Bo przecież trzeba się rozwijać, do znudzenia powtarzają coachowie i poradniki. Ta nasza gonitwa za samorozwojem jest jak poszukiwanie Świętego Graala. Satysfakcji nie odnajdziemy, dopóki nie nauczymy się choć na chwilę nacieszyć jednym, choćby najmniejszym, sukcesem.

Bo mylimy sukces ze szczęściem. Zamiast skupić się na tym, że układa nam się w związku i w życiu rodzinnym, uznajemy, że to traci na wadze przy najdrobniejszym kryzysie w biurze. Daliśmy sobie wmówić, że bez sukcesów nie jesteśmy w pełni sobą. I mylimy go ze szczęściem. Jasne, że łatwiej poczuć się dobrze, gdy mamy na koncie Nobla albo Pulitzera. Sama nigdy piewcą małych szczęść nie byłam, ale w momencie gdy samoocena zależy od tego, czy aktualnie jesteśmy na szczycie (oczywiście umownym) czy w dołku, tracimy kontrolę i równowagę.

Bo topimy problemy emocjonalne w pracy. Wierzymy, że ilość przejdzie w jakość. Że jeśli damy z siebie wszystko jak japońscy księgowi, nie będziemy musiały wracać do domu, gdzie czeka nas emocjonalne pobojowisko. Konsekwencja nadmiaru frustrującej pracy jest zawsze taka sama: żyjemy, ale co to za życie. Wypadają nam włosy, tyjemy, nie możemy spać. Jesteśmy tak rozdrażnione, że kłócimy się z partnerem o każdą porzuconą skarpetkę. Czujemy się, jakby PMS nigdy nie mijał. I znowu działa zasada błędnego koła: im bardziej te problemy topimy, tym bardziej same toniemy.

Bo chcemy osiągnąć maksymalny możliwy sukces. Boimy się utraty kontroli, ale i otwartej konfrontacji. Chętnie i dobrowolnie rezygnujemy ze swoich planów, bo praca tego wymaga. Wydaje nam się, że lancz z szefem, pizza o północy po zamknięciu ważnego projektu, drink nad ranem z kolegami z zespołu, zwiększa naszą szansę, żeby przebić każdy sufit. Wyrzucamy sobie wciąż, że nie realizujemy potencjału, że mogłybyśmy wytępić ostatnie bakterie lenistwa i sybarytyzmu, a wtedy to dopiero rozwaliłybyśmy system. Bo na tym polega fenomen wyniku maksymalnego. Zawsze można go podwyższyć. Jak rekord Guinnessa.

Bo tak naprawdę nie lubimy swojej pracy. To właśnie podejście do pracy odróżnia pracoholika od pasjonata. Pracoholik to nie ten, który pracuje najwięcej, ale ten, który ponosi przy pracy największe straty. Jasne, nawet pracoholicy lubią poszczególne związane z pracą czynności i małe, a tym bardziej duże sukcesy. Ale szefa to już nie. A tym bardziej dojazdów do szklanego biurowca na drugim końcu miasta. Niezbyt lotnych współpracowników, deadline'ów, idiotycznej biurokracji. Lista jest długa i dopisywać do niej można nowe argumenty nieustannie. A tak naprawdę, nie lubimy pracy, bo nie lubimy siebie w niej. Czujemy, że jest nie dla nas. Poniżej albo powyżej naszych możliwości. Nie w tym miejscu, nie w tym czasie, nie za tym biurkiem. Najchętniej pracowalibyśmy w łóżku. Albo wręcz przeciwnie - na drugim końcu świata. Albo... wcale, bo osiągnęliśmy moment, w którym przemęczenie staje się chroniczne i nie do ukojenia ośmioma godzinami snu i dobrą kolacją.

"WOE" pocieszają, że prawdziwych pracoholików jest zaledwie 5 proc. Ale znowu, tak jak w przypadku alkoholu, tych, którzy balansują na niebezpiecznej granicy, pijąc o jednego drinka za dużo albo zbyt często topiąc frustrację w butelce, prawie-pracoholik o kilka razy za dużo zostaje w pracy po godzinach, kilka razy przełoży spotkanie z najlepszą przyjaciółką, bo trzeba skończyć projekt, albo nie prześpi trzech nocy, bo coś nie wyszło. Tych dobrze funkcjonujących pracoholików, którzy nie doprowadzają się do depresji i wyczerpania, tylko na pozornie bezpieczny skraj choroby, jest wokół mnie zdecydowanie za dużo. Niestety, głównie dziewczyn. Bo dla nas praca to ciągłe zapewnianie siebie o własnej wartości, mrówcza orka, która ma zbliżyć do nieistniejącego ideału. Nawet jeśli pozostawimy daleko w tyle współpracowników, a nawet szefa, zawsze pozostaje walka z samą sobą. A ta nie kończy się nigdy.

Jak to przepracować? Łatwych recept nie ma. Ani w "WOE", ani w życiu. Na początku może trochę zwolnijmy. Odmówmy jednego zlecenia. Weźmy urlop nie po to, żeby pojechać z plecakiem po Europie, tylko żeby poleżeć na kanapie. Zróbmy jedną rzecz po łebkach albo pozwólmy sobie pomóc. Może dzięki temu zmienimy stosunek do pracy. Może to, co do tej pory było przymusem stanie się przyjemnością? Może zamiast spędzać kilkanaście godzin we frustracji, spędzimy je w poczuciu samozadowolenia? Jeśli to nie pomoże, może słusznym rozwiązaniem jest terapia. Taka, która sięga najgłębszych zakamarków dzieciństwa, tej pierwszej chwili, gdy ktoś powiedział nam, że nie jesteśmy dość dobre.

Więcej o:
Copyright © Agora SA