Czas pędzi jak dziki osioł. Jak nie (s)paść na łeb?

Poniedziałek rano, idę do pracy. Pyk. Piątek wieczór, padam na twarz. Nie zauważyłam wtorku, środy i czwartku. No może w środę wieczorem miałam taką nikłą refleksję "ojesu, jutro już czwartek", ale przemknęła i znikła, zapomniana niemalże w momencie pojawienia się. Znacie to?

Czas pędzi jak dziki osioł. Są takie tygodnie, że jedyne na co człowiek ma czas, to trzymanie się kurczowo oślej grzywy - by nie spaść. Praca, dom, milion drobnych spraw, tysiąc spraw większych - to wszystko razem jest lawiną, której trzeba po prostu dać się ponieść, bo walka z żywiołem jest z góry skazana na porażkę. Gdy dzielę się tą myślą z kilkoma bliskimi osobami, od tych obdarzonych już potomstwem słyszę: haha, poczekaj, aż będziesz miała dzieci. Aż się boję - samej tej wizji, bo skoro ledwo się wyrabiam czasami z moim życiem bezdzietnej, to jak to będzie, gdy przyjdą żywe, małe, uczepione mej spódnicy obowiązki, których - w odróżnieniu od spisania wywiadu czy chociażby zjedzenia obiadu - nie da się przełożyć na jutro? Te same osoby mówią - a ja chcę im wierzyć - że wówczas tak się zmienia postrzeganie świata i umiejętności żonglerki czasem wchodzą na tak wysoki poziom, że okazuje się, że doba jest z gumy, rozciąga się do nieprzytomności i można zrobić o wiele więcej, niż się człowiek sam po sobie spodziewał.

Co tak pędzisz, cholero!? / fot. pexles.comCo tak pędzisz, cholero!? / fot. pexles.com Co tak pędzisz, cholero!? / fot. pexles.com Co tak pędzisz, cholero!? / fot. pexels.com

To jest, swoją drogą, osobny i ciekawy wątek. Im więcej robisz, tym więcej masz czasu. Nie może być to jednak worek bez dna. Pewnie w którymś momencie dochodzi do zagięcia czasoprzestrzeni i człowiek zostaje z niczym: nic nie zrobił, a czas się skończył. Wszystko wybuchło. Mam wrażenie nieraz, że od wybuchu dzieli mnie bardzo malutki krok. Może przemawia przeze mnie zwyczajne zmęczenie - takie, które też mnie spowalnia, stąd to poczucie, że czasu nie ma jakoś jeszcze bardziej? Z drugiej strony na gonitwę, której doświadczam narzeka wiele osób dookoła. Może więc czas się skurczył. Albo życie urosło.

Jak już wspominałam , przeprowadziłam się ostatnio do innego kraju. Nie, nie będzie to tekst o tym, jak to w miejscu zwanym magicznym Gdzie Indziej jest lepiej. Nie twierdzę, że jest tu lepiej, ale już po dwóch miesiącach mogę stwierdzić, że jest inaczej. Niewątpliwie ma znacznie fakt, że mieszkam poza miastem, że jest lato, że ludzie żyją sobie w trybie ogródkowo-wakacyjnym. Ja żyję inaczej, nie ma nagle dookoła znajomych, rodziny, starych przyzwyczajeń - miejsc, do których chodziłam od lat. Jednak to nie powody. Mam kilka obserwacji związanych ze zwykłym codziennym życiem. Tu nikt się nie śpieszy. Ludzie robią rzeczy wolniej lub szybciej, ale nie ma takiego poczucia, że już, natychmiast.

Zdałam sobie sprawę z tego kilkukrotnie. Z początku coś mi się tak wydawało, że jest dziwnie. Jakoś inaczej. Jakby ktoś mnie może obserwował, albo w powietrzu wisiała burza z piorunami. Na pewno znacie to uczucie - coś jest nie tak. Ale nie, że źle. Tylko inaczej.

Złapałam się na tym, że w metrze wbiegam i zbiegam po schodach i jestem najszybszą postacią w tłumie. A przecież nie jestem biegaczką. A już na pewno nie po schodach. Ludzie dookoła mnie idą. Nikt nie biegnie. Pociąg czeka. A jeśli odjechał, to zaraz będzie następny (cóż za filozoficzna myśl!). Ja się śpieszę, choć przecież - czy jest taka potrzeba? Tak, bo mam TYLE do zrobienia, szkoda mi tych paru minut, które tracę czekając na peronie. (Nie do końca wytracam, bo czytam, na czytanie mam za mało czasu, więc kradnę takie minuty. Ale o tego typu optymalizacji działań napiszę kiedy indziej - jeśli znajdę czas, hahaha!).

Odjechał? No to czill... / fot. pexles.comOdjechał? No to czill... / fot. pexles.com Odjechał? No to czill... / fot. pexles.com Odjechał? No to czill... / fot. pexels.com

Innym razem stałam w kolejce w markecie, a pani obsługująca wprawnym, ale spokojnym ruchem przeciągała produkty przez czytnik skanujący kody kreskowe. Klientka pakowała sobie rzeczy do torby, nie śpiesząc się zbyto, ot - normalnie, spokojnie. Gdy w torebce wylądował ostatni zakup, pani kasjerka podała kwotę do zapłacenia. Nie podała jej po ostatnim pyknięciu produktu na czytniku - pchając go w stronę sterty niezapakowanych jeszcze rzeczy - i nie siedziała z wyczekującą miną, aż klientka zapłaci (pani się pośpieszy, kolejka jest!), bo takie coś stresuje, powoduje presję. Mało kto jest chyba odporny na wrogie spojrzenie kolejki? A tu nie ma wrogiego spojrzenia. Taki niuans, może nic nieznaczący. Ale robi różnicę, bo dzięki temu w powietrzu unosi się spokój.

Ale jak tu zachować spokój, gdy czasu nie wystarcza? Mam tyle do przeczytania, obejrzenia, zrobienia. Chciałabym pobiegać, pójść do kina, ugotować coś smacznego (haha, tu trzeba doby, bo działam metoda prób i błędów), czyli wcześniej jeszcze jakieś zakupy. A przecież jest praca, która zajmuje ogromną część dnia. Zostaje parę godzin na zrobienie czegoś dla siebie, a w tym pojemnym worku znaleźć się powinny i spotkania towarzyskie, i jakaś aktywność własna - intelektualna i sportowa, i jakościowo porządny czas dla najbliższych Doba jest jedna. Nie da się. Coś przełożę na jutro. Ale wtedy jutro będzie znów spiętrzenie...  Jak żyć?

Jeśli zrobię sobie relaksującą kąpiel, o której marzę od paru tygodni, to nie wystarczy mi czasu na zrobienie dobrej kolacji, którą planuję przygotować dla siebie i małżonka już od dawna. Szybkie kluski czy sałatka z przepisu "wszystko, co mam w lodówce" to jednak nie jest szczyt moich możliwości, chciałam coś tak bardziej. Ale jeśli utknę w kuchni na dwie godziny, to na bank nie doczytam dziś książki, co to już mi zostało raptem 50 stron. Te strony czekają na mnie od przedwczoraj, bo nie było kiedy się z nimi zetknąć. Jeden czas, który mknie zdecydowanie za szybko. I tyle spraw. Jak inni to robią? Z czego rezygnują? I - jeśli rezygnują - jak żyją z poczuciem winy i krzywdy, że coś innego leży odłogiem?

Nie jestem w tym sama!Nie jestem w tym sama! Nie jestem w tym sama! Nie jestem w tym sama!

Czasem sobie wyobrażam, że gdzieś na chmurce siedzi sobie mały skrzat i z dziką radością z domieszką złośliwości przykręca śrubę w zegarku świata. Minuta nie trwa już 60 sekund, a - powiedzmy - 50. Stąd to przyśpieszenie, stąd doba, w której nagle tyle rzeczy się nie mieści. Ta wizja mnie uspokaja. Bo jeśli go znajdę, dopadnę - to zmuszę go do odkręcenia systemu w drugą stronę. Tak, żeby minuta miała co najmniej 80 sekund. Niestety nie mam nawet czasu, by szukać skrzata...

A jak wasz czas? Okiełznany, czy też zasuwa jak szalony? Może macie jakieś sprawdzone metody, jak go trochę zatrzymać w miejscu?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.