Film "Boyhood": zwyczajny świat oczami zwyczajnego chłopca

Ponoć nie ma nic bardziej fascynującego niż obserwowanie jak dorasta dziecko. Jak się zmienia, jak poznaje świat, staje się samodzielne. Niemal każdy rodzic przyzna, że to lepsze niż najciekawszy film. A co, jeśli to jest obserwacja obcego dziecka?

Mason ma 6 lat, gdy bierzemy go pod lupę. Jest uroczym chłopcem, o pełnych ciekawości wielkich oczach. Zbiera kamyczki, które będą grotami strzał. Cieszy się na spotkanie z dawno niewidzianym ojcem. Przekomarza się ze starszą siostrą. To on jest centralną postacią tego filmu, to jego wrażliwość i spojrzenie na bliskich mu ludzi kształtuje nasze postrzeganie tej rodziny. Udało się twórcom coś niesamowitego: uchwycili to, jak zmienia się to spojrzenie. I nie jest to podane na talerzu, jak często dzieje się w historiach "o przemianie bohatera". Zresztą - tu nie ma żadnej przemiany. Tu jest po prostu dorastanie, które samo w sobie jest oczywiście procesem obfitującym w zmiany, ale przecież wciąż mamy do czynienia z tym samym chłopcem. Po prostu coraz więcej zauważa i rozumie.

fot. materiały prasowefot. materiały prasowe fot. materiały prasowe fot. materiały prasowe

Spojrzenie dziecka - kilkulatka, dziesięciolatka, nastolatka - zmienia się. Patrzy na swoja mamę, która nieporadnie porusza się w relacjach damsko-męskich (ale dopingujemy ją, wiemy, że jest dzielna). Jej wybory rzutują na jego życie. Nie buntuje się jednak. Przyjmuje wszystko z dystansem i na chłodno. Jest dojrzały jak na swój wiek i my, oglądając te wyimki z jego dojrzewania - możemy się domyślać, dlaczego. Tęsknota za tatą, ciągłe wpasowywanie się w nowe okoliczności przyrody - zmiany w życiu osobistym jego matki pociągają za sobą znaczne zmiany w otoczeniu chłopca. Musi zmieniać szkołę, porzucać przyjaciół. Nie są to łatwe sytuacje, tym bardziej rozumiemy jego podejście do życia i znajomości, które staje się dla nas czytelne w rozbudowanej bardziej czasowo finałowej części filmu.

fot. materiały prasowefot. materiały prasowe fot. materiały prasowe fot. materiały prasowe

Nie ma tu jednak łatwych rozwiązań - film nie skupia się na momentach przełomowych. Po prostu wyłapuje kilka chwil z życia. One są tylko drobnymi elementami wśród tysięcy innych momentów, których nie widzimy. Nie ma pierwszej bójki, pierwszego pocałunku, pierwszego razu. I to jest ogromną wartością tego filmu, to właśnie wyróżnia go spośród wielu innych filmów o dorastaniu. Gdy (na oko) dwunastoletni bohater styka się z kolegami chętnymi do sponiewierania go werbalnie i fizycznie, widz odczuwa skurcz żołądka - o, będzie łomot. Ale nie ma, bo strzelby pojawiające się w kilku scenach w tym filmie (w tym jedna zupełnie prawdziwa) wcale nie muszą wystrzelić. To kino nas przyzwyczaiło, że wszystkie "znaczące" elementy, muszą w pewnym momencie wybuchnąć. A ja lubię takie zwyczajne, życiowe filmy, w których nie ma oczywistych rozwiązań. Za to bywa nudnawo i jeśli liczycie na wartką narrację i szybkie zwroty akcji, to zdecydowanie nie powinniście oglądać tego filmu.

fot. materiały prasowefot. materiały prasowe fot. materiały prasowe fot. materiały prasowe

Nie chce mi się wierzyć, że aby skonstruować to misterne arcydzieło, ekipa spotkała się w przeciągu kilkunastu lat na zaledwie 39 dni zdjęciowych. Żeby jednak zrozumieć, ze ten ryzykowny w swej prostocie projekt musiał się udać, warto się przyjrzeć bliżej twórcy. Reżyser - Richard Linklater lubi takie filmowe zabawy z czasem. Kojarzycie go zapewne z trylogii (choć sądzę, że będą kolejne części) o Jesse'em i Celine ("Przed wschodem słońca" z 1995 r., "Przed zachodem słońca" z 2004 r. i "Przed północą" z 2013 r.), w której pozwala nam obserwować po jednym dniu z życia bohaterów, którzy dorastają, starzeją się i dojrzewają wraz w filmem. Trochę tak, jakbyśmy podglądali "prawdziwych" ludzi. Oglądając te filmy, można zapomnieć, że to przecież fikcja, wszystko oparte jest na scenariuszu, nawet jeśli jest w tym sporo improwizacji.

fot. materiały prasowefot. materiały prasowe fot. materiały prasowe fot. materiały prasowe

Ellar Coltrane , który wcielił się w Masona jest fenomenalny. Jest spójny i prawdziwy - podejrzewam, że niewiele było tu gry aktorskiej. Po prostu chłopiec był sobą w zadanych do zagrania scenach. Jego ekranowi rodzice - Patricia Arquette i Ethan Hawke również dojrzewają na naszych oczach podczas projekcji. Decyzje podjęte przed laty rzutują na ich położenie w finale. Przejmująca ostatnia scena z udziałem mamy Masona pozostanie wam w pamięci na dłużej.

 

Podsumowując - "Boyhood" to jeden z tych filmów, po których człowiek chce być lepszy. Dla siebie, dla bliskich. Czy się dłuży? Trochę, bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do prawie trzygodzinnych seansów w kinie (plus 20 min reklam przed...). Ale nie jest nudny. No, może momentami. Zupełnie jak w życiu. Czasem się dzieje, czasem się dłuży.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.