Krzysztof Bielecki: "Moje książki są tańsze i zdrowsze niż LSD"

Z Krzyśkiem Bieleckim nigdy nic nie wiadomo. Zatopieni w lekturze jedziecie tramwajem i nagle podchodzi obcy człowiek, daje wam telefon - a tam autor książki, którą trzymacie w ręku mówi: "Witaj w grze!".

Twórca niestandardowych działań w przestrzeni miejskiej, autor dwóch książek o tej tematyce. Napisał także szereg powieści i opowiadań, których założeniem było, by zawierały coś, czego nie było jeszcze dotąd w literaturze. Lektura jego książek to dopiero początek całej zabawy.

Czy jesteś fetyszystą formy?

- Jestem fetyszystą perfekcjonizmu. Ale takiego zdrowego.

Byłeś takim dzieciakiem, co przejmuje kontrolę w zabawach na podwórku, bo ma wizję i lubi opowiadać historię?

- Zawsze lubiłem prowadzić jakąś narrację, przewodzić w zabawach. Budować światy dla rówieśników. Co mnie od zawsze interesowało i cieszyło, to nie tyle pisanie, co opowiadanie historii. Poprzez książki opowiadam historie, poprzez proste komiksy z podstawówki, które tworzyłem zamiast chodzić na lekcje WF-u, czy przez gry miejskie, bo jak wiesz, tym też się zajmowałem.

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

Twoja pierwsza książka dotyczyła właśnie gier miejskich.

- Gry miejskie to w uproszczeniu takie podchody dla dorosłych. Ale tak naprawdę dla ludzi w każdym wieku. Jak to wygląda? W sieci zostaje zamieszczona informacja, że należy pojawić się gdzieś na mieście, w miejscu, w którym rozpocznie się rozgrywka. Tam trzeba rozpoznać podstawionego aktora - mnie, czy kogoś innego - i podać mu specjalne hasło wprowadzające do gry. Dostaje się kartę ze wskazówkami, one prowadzą do różnych miejsc, w których trzeba odszukać osoby zachowujące się jak zwykli przechodnie. Ta gra rozpoczęła cykl dwunastu gier zrealizowanych na przestrzeni trzech lat. I te wszystkie gry były połączone pewnym wątkiem fabularnym. Było opowiadanie pomiędzy nimi, które zespajało je w całość. W pewnym momencie fikcja i rzeczywistość zaczęły w coraz większym stopniu się przenikać i na przestrzeni lat gracze stali się częścią historii, którą na początku tylko śledzili. Jak widać, element opowiadania historii był integralną częścią tego projektu.

Urban Playground, czyli cykl gier miejskich, które stały się podstawą mojej pierwszej książki "Miasto to gra", to był ogromnych rozmiarów projekt, ciągnący się od 2005 do 2008 roku. Wiele rzeczy było planowanych we wczesnych fazach, ludzie spekulowali na temat tych rzeczy, a ja musiałem siedzieć cicho i zastanawiałem się, kiedy to zostanie ujawnione.

Poznaliśmy się kilka lat temu przy okazji wywiadów w radiu - o grach miejskich właśnie. Pamiętam, co mnie uderzyło już na samym początku naszej znajomości. To, że wszystko miałeś niesamowicie precyzyjnie zaplanowane. Miałeś zawsze rozwiązania na wszelkie możliwe, trudne do przewidzenia okoliczności. Widziałeś kilka kroków do przodu. Skoro umiesz okiełznać przyszłość, to pewnie i fikcję.

- W przypadku gry miejskiej nie wystarczy plan b czy plan c. Trzeba mieć plany przynajmniej do k, a może nawet do z! Trzeba antycypować różne zachowania graczy, sytuacje, które mogą się na planszy wydarzyć. Być gotowym na wszystko i mieć zdolność improwizacji. Przydaje się skrupulatnie przygotowany plan, scenariusz takiej gry. Trzeba dobrze przemyśleć rozmaite kwestie. I to jest też charakterystyczne dla moich książek. Ich esencją jest dbałość o szczegóły i ogromna liczba mniej lub bardziej znaczących detali, którymi są naszpikowane. W kontekście tego wydaje mi się, że jestem chyba jedynym autorem, który może dać się sam sobie zaskoczyć! (śmiech) Ponieważ gdy po latach czytam jakiś tekst, na przykład na potrzeby wywiadu, bywa, że zauważam jakiś znaczący detal łączący się z całością, o którym kompletnie zapomniałem. Nie jest to esencja fabuły, raczej smaczek ukryty dla wnikliwych czytelników. I myślę sobie: kurczę, skubany, dobry jest! Potrafię się do własnego tekstu uśmiechnąć. I za każdym razem, gdy natrafię na taki detal i odkryję go na nowo, zastanawiam się, ile jest jeszcze takich rzeczy w tekście, które ukryłem, konstruując go, a o których zapomniałem. Bo jednak, umówmy się, nie o wszystkich pamiętam!

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

Zawsze podziwiałam koronkowość twojej roboty. Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, który potrafi zaplanować coś tak niesamowicie długofalowego. Podejrzewam, że skrycie realizujesz teraz kilka projektów, które zaczęły się 10 lat temu i potrwają jeszcze długo!

- Może tak jest. Nie powiem.

Chodzi o wieczne budowanie napięcia?

- To taki ciekawy rodzaj napięcia. Ja wiem, że coś wiem. Tłumy ludzi chcą wiedzieć, ale wiedzieć nie mogą. I oni spekulują, a ja te spekulacje słyszę. To ekscytujący moment, gdy rozmyśla się o tej chwili, gdy już wszystko zostanie ujawnione. Zawsze byłem fanem serialu "Lost". Jego twórcy mieli nieporównywalnie większy problem, przy skali ich popularności. Wiedzieli, dokąd ta historia zmierza i słyszeli, jak miliony fanów na całym świecie spekulowały, co się wydarzy. I nie mogli nic powiedzieć.

Internet jest dla ciebie ważny. Chociażby dlatego, że jest to kanał komunikacji z czytelnikami. Nie mogę się nadziwić, że nie robisz nic na wielką skalę w internecie. Czegoś interaktywnego. Chyba że robisz, ale po cichu?

- Świadomie przestawiam się na analog (śmiech). Nowsze książki mają oczywiście swoją cyfrową wersję, muszę iść z duchem czasu. Ale jestem ogromnym miłośnikiem papieru.

Nie korci cię, by spróbować z internetowym projektem?

- Fascynuje mnie poruszanie się w środowisku, które ma ograniczone możliwości. Zanim internet w komórce stał się powszechny, w czasach, gdy nikt nie miał w telefonie Facebooka i wyszukiwarki, stworzyłem grę miejską, w której była pewna fabuła: kilku absurdalnych zbiegów zrodzonych w wyobraźni uciekło w miasto. Gracze dostali akta dotyczące tych zbiegów, z opisem i fotografią. Zadanie polegało na namierzeniu ich. Oni mogli być gdziekolwiek. Gracze przemieszczali się po centrum miasta, próbowali ich odnaleźć na podstawie zdjęć. Zbiegowie mieli telefony komórkowe z aparatami fotograficznymi i robili zdjęcia tego, co widzą. Niezwłocznie wysyłali MMS-em na specjalny adres mailowy do mojego człowieka, ten ściągał je, wrzucał na specjalny serwer i w ten sposób ręcznie aktualizował stronę przez specjalny skrypt. Gracze mieli osoby, z którymi współpracowali, siedzące gdzieś w domach przy komputerach. Kontaktowali się między sobą telefonicznie i na tej podstawie ustalali obecną lokalizację zbiegów. Dziś nie byłoby problemu - wrzucasz fotę na Facebooka, każdy sprawdza sobie w telefonie. Ale wtedy, przy użyciu ówczesnej technologii, to było całkiem sporym wyczynem. Więc nie jest prawdą, że nie interesuje mnie interakcja. Mało tego, mojej pierwszej publikacji towarzyszyły nawet dwa projekty - jeden z nich nazywał się "Integracja", a drugi "Interakcja".

Czym były te projekty?

- Projekt "Integracja" polegał na zintegrowaniu książki "Miasto to gra" z przestrzenią miasta, którego dotyczyła. Kilka bezpłatnych egzemplarzy zostało poukrywanych na mieście - część w miejscach banalnych, takich jak kawiarnie, murki, siedzenia w autobusach, a część w lokalizacjach naprawdę nietypowych. Egzemplarz książki można było znaleźć zarówno na szczycie wysokiego budynku, jak i w biegnących pod Warszawą kanałach. A jak wiemy, nie tylko w moich książkach miasto pełne jest sekretnych grup, które widzą więcej niż inni. Eksploracja opuszczonych budynków i kanałów to dla niektórych osób pomysł na spędzanie wolnego czasu, więc istnieje niemała szansa, że te egzemplarze rzeczywiście zostały przez kogoś znalezione. A jeśli natrafił na nie jakiś pracownik służb oczyszczania miasta, to tym ciekawiej.

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

A projekt "Interakcja"?

- Projekt Urban Playground oraz powstawanie pierwszej książki śledziło wiele osób, również moich znajomych. Część z nich poprosiłem o pomoc w nietypowym przedsięwzięciu. Zależało mi na tym, żeby "Miasto to gra" nie było po prostu książką, lecz przepustką do innej rzeczywistości. Mój ulubiony przykład: pewnego dnia - zgodnie z planem - dostaję telefon, że ktoś z osób uwikłanych w "Interakcję" widzi w autobusie dziewczynę, która najwyraźniej właśnie kupiła moją książkę i zaczęła ją czytać. Poczekaliśmy, aż przeczyta pierwszy rozdział, który kończy się słowami "Witajcie w grze". Gdy tylko przerzuciła kartkę, podszedł do niej człowiek z telefonem komórkowym i wręczył go jej. Zdziwiona dziewczyna przyłożyła telefon do ucha, a w słuchawce rozległ się głos "Witaj w grze!". Następnie usłyszała jeszcze kilka wytycznych, po czym głos w słuchawce rozłączył się. To chyba całkiem niezły początek lektury, prawda?

To może analogowa książka, której akcja może się rozwinąć w wielu kierunkach?

- Już to zrobiłem! W 2012 roku pojawiła się książka "Rekonstrukcja". Dziwna dość, jak wszystko inne, co piszę. Siedem opowiadań, które mogą wyglądać jak zupełnie odrębne historie, ale składają się na większą fabułę. Nazwałem to pierwszą książką projekcyjną. W psychologii mówimy o testach projekcyjnych.

Te atramentowe plamy?

- Tak, takim najbardziej znanym testem projekcyjnym jest test plam atramentowych Rorschacha. Pokazujemy pacjentowi plamę i pytamy, co on tam widzi. Znany motyw przewijający się w kulturze. Te testy mają wspólną cechę: pokazują bodźce - plamy, rysunki, słowa, które są niejednoznaczne. Osoba badana nadaje im znaczenie, w zależności od tego, co u niej w głowie siedzi. I na bazie tego psycholog interpretuje stan osoby badanej. I ta książka zbudowana jest w podobny sposób. Przykładowo, w pociągu kobieta wchodzi do przedziału z mężczyzną. I w zależności od tego, jak to zinterpretujemy, bazując na naszych przypuszczeniach odnośnie do bohaterów, ktoś może pomyśleć, że oni tam uprawiali seks, że ona go zabiła, albo że zupełnie nic się tam nie wydarzyło. To były trzy rzeczy, które ja założyłem, że się mogą tam wydarzyć. Ta historia jest zbudowana w ten sposób, że celowo są poukrywane wcześniej różne elementy, które mogą sprawić, że czytelnik w głowie stworzy sobie jeden z tych wariantów. Możliwe, że stworzy nawet jeszcze inny, ale to już nie moja zasługa, tylko czytelnika. W zależności od tego, co jest w naszej głowie, inaczej tę scenę zinterpretujemy. Co ważne, każdy rozmawiając z kimś innym, kto czytał tę książkę, będzie bronił swojej interpretacji. "No jak to, przecież ona go zabiła!". "No co ty, przecież oni tam uprawiali seks!". Nie pomyślą, że ta książka jest dokładnie tak skonstruowana, by każdy ją przeczytał po swojemu.

Zanim przeszedłeś do powieści i opowiadań, napisałeś książkę o grach miejskich "Miasto to gra", co w kontekście twoich działań było czymś naturalnym. A jak przeszedłeś do fabuł - do pierwszej z nich: "Defektu pamięci"?

- Jeśli chodzi o gry miejskie, to ja szukałem jakiegoś zwieńczenia tego projektu. Nie wiedziałem, czy to będzie książka, film czy instalacja. W pewnym momencie trwania projektu zrozumiałem, że książka będzie najlepszym podsumowaniem. Miał tam być zbiór raportów z gier, komentarzy uczestników, zdjęć, skanów kart gry. Trafiłem na moment, gdy gry zdobywały coraz większą popularność, więc została dosyć chętnie wprowadzona do dystrybucji. Miałem spotkanie autorskie w Empiku na Nowym Świecie - frekwencja na nim okazała się zaskakująco duża, a samą książkę przyjęto bardzo ciepło, co mogło dziwić, bo to jednak raczej niszowa i raczej awangardowa publikacja. Nie miałem wówczas planów robienia kolejnej książki o grach. Gdzieś z tyłu głowy miałem plan wydania książki fabularnej. Ale naturalną koleją rzeczy było zrobienie jeszcze jednej publikacji o projektach miejskich. I tak powstała książka "Kod, czyli rzeczy, które zauważasz w mieście, gdy wpatrujesz się w nie odpowiednio długo".

Czy pobiłeś rekord najdłuższego tytułu?

- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy! (śmiech) Było o grach, o różnych moich projektach. Obie te książki cieszą się wciąż sporą popularnością, stały się swego rodzaju biblią projektantów gier miejskich, twórców działań w przestrzeni miejskiej. Publikacje były dość grube, ponad 530 stron każda. Podczas spotkania autorskiego przy promocji tej drugiej książki znajomy, który pomagał mi przy różnych projektach, oglądał tę książkę, ważył ją w ręku i spytał: kiedy ty w końcu napiszesz coś krótszego?

I postanowiłeś napisać?

- Minęło ileś miesięcy i chcąc podtrzymać swą działalność w zakresie pisania książek i jednocześnie odsunąć się od gier miejskich, coraz częściej pojawiał mi się w głowie pomysł wydania fabuły. Nie byłem jeszcze na to wówczas gotowy, ale nie chciałem zwlekać z kolejną publikacją. Stwierdziłem , że jestem w stanie wydać książkę, która nie byłaby o grach miejskich, a wciąż byłaby nietypowa. Chciałem, aby nietypowość stała się cechą charakterystyczną moich książek.

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

Temat sam się pojawił?

- Okazało się, że nie muszę jej nawet pisać, bo już mam ją napisaną. Ja bardzo lubię improwizację. W 2009 roku odbyłem improwizowaną podróż po Chinach. Codziennie podczas tej podróży wrzucałem wpis na bloga. Zebrałem te wszystkie wpisy i pomyślałem, że jest tego całkiem sporo. Po dodaniu paru zdjęć i odpowiednim sformatowaniu to jest materiał na niedużą, ale jednak książkę. Nosi ona tytuł "Raz na kilkaset lat".

Zaczynam się zastanawiać, czy ty naprawdę byłeś w tych Chinach. Znając twoją wyobraźnię...

- Wiele osób się nad tym zastanawiało (śmiech) . Byłem, naprawdę byłem.

Wróćmy do książki. Postanowiłeś wydać coś podróżniczego i...?

- Wiedziałem, że nie mogę konkurować z ludźmi, którzy zajmują się literaturą podróżniczą i - co tu dużo mówić - po prostu lepiej się na tym znają. Jeśli chodzi o gry miejskie, to - nieskromnie mówiąc - bywam nazywany liderem w tej dziedzinie. Ale w kwestii książek podróżniczych...? Tu już nie jestem ekspertem. Wiedziałem jednak, że z tym materiałem można było coś ciekawego zrobić. Mobilny internet wówczas jeszcze raczkował. Pojawiła się moda na fotokody - kody, które po zeskanowaniu komórką odsyłają nas do jakiejś treści w internecie czy odsłaniają słowa ukryte w kodzie. Chciałem wykorzystać je w książce. Książka miała się składać z moich wpisów blogowych z podróży po Chinach, zdjęć i fotokodów. Pod nimi były ukryte wypowiedzi osób, które spotkałem podczas podróży. Po zeskanowaniu kodu pojawiał się opis tych samych wydarzeń, ale z perspektywy tych innych ludzi. Odnalazłem te osoby po wielu miesiącach i poprosiłem o komentarz, o opisanie sytuacji ze swojej perspektywy. To miało tę książkę odróżniać od innych książek podróżniczych.

Ale coś czuję, że nie tylko to.

- Słusznie (śmiech). Wiedziałem, że nie dorównam podróżnikom z prawdziwego zdarzenia, ale nie chciałem celować w teksty średnie. Postanowiłem nadać tej książce charakteru. Nie poddałem tych tekstów żadnym poprawkom, czy to merytorycznym, czy językowym. Gdy laik podróżuje po obcym kraju, to wygląda to zupełnie inaczej, niż gdy jest to osoba, która się zna, ma wiedzę. Często trafiałem w jakieś miejsce i opisywałem je po mojemu, dopiero potem się orientowałem, że chodziło o coś innego. I dopiero w kolejnym wpisie blogowym mogłem napisać sprostowanie. Poszczególne rozdziały są bardzo żywe. Inaczej wygląda wpis, który pisałem mając gorączkę i bałem się, że trafię na przymusową kurację, bo odławiali wówczas ludzi z podejrzeniem ptasiej grypy, a inaczej wpis w sytuacji, gdy cały dzień relaksowałem się w gorących źródłach. Ta książka ma bardzo specyficzną formę.

Miałeś więc już na koncie nietypową książkę podróżniczą.

- I wtedy postanowiłem wziąć się do doszlifowywania tekstu mojej pierwszej książki fabularnej - "Defekt pamięci", która powstała w 2010 roku, czyli rok wcześniej, niż wydałem tę podróżniczą. Ona była dla mnie szczególnie ważna - tak złożona, tak misternie utkana w swej strukturze, że podejrzewałem, że już nigdy więcej czegoś tak skomplikowanego nie stworzę.

Nazywasz ją swoim nowym debiutem.

- Zgadza się, bo z jednej strony były te książki dotyczące gier miejskich, potem książka podróżnicza. A to coś zupełnie innego. Przedziwna książka fabularna. Coś, co zawsze chciałem napisać, i czego z pewnością nie mógłbym wydać, gdybym nie przetarł sobie szlaków wcześniejszymi publikacjami.

Czy to jest książka, która wywołała największą reakcję zwrotną?

- Przyznam szczerze, że w momencie wydawania jej nie przypuszczałem, że zostanie tak ciepło przyjęta. Odzew, reakcje czytelników to było coś, co mnie zmotywowało do pracy nad kolejnymi psychodelicznymi opowieściami. Jej sukces sprawił, że zacząłem brnąć w te skomplikowane fabuły.

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

Uważasz, że "Defekt pamięci" to twoja najbardziej skomplikowana książka?

- Trudno powiedzieć, bo za każdym razem starałem się nie tyle podnosić wyżej poprzeczkę, co mierzyć w zupełnie nowym kierunku. Każda moja kolejna publikacja ma mnóstwo znaczących detali. I każda charakteryzuje się tym, co zaczęło się właśnie w "Defekcie pamięci". Po przeczytaniu jej można stwierdzić, że jest to po prostu jakaś historia. Może się podobać bardziej czy mniej. Przy ponownej lekturze czy rozmowie z kimś, kto tę książkę porządnie rozkminił, pojawiają się w naszej głowie zupełnie nowe tropy, które wcześniej były niezauważone. I to się tyczy wszystkich moich fabuł - naszpikowane są detalami, które można długo, długo odkrywać.

To dość odważne założenie, że komuś będzie się chciało czytać twoją książkę kilka razy, by znaleźć wszystkie detale.

- Żeby w pełni cieszyć się tym, co chciałem w tych książkach zawrzeć, trzeba dość wnikliwie się im przyjrzeć. Czytać między wierszami i mocno analizować. Ale nie jest tak, że one są hermetyczne w odbiorze. Owszem, mają drugie dno, które się ujawnia po dłuższym czasie. Na początku możemy go nie dostrzegać, ale to nie znaczy, że nic z tego tekstu dla nas nie wynika. Każda z tych książek może cieszyć już przy powierzchownej lekturze, jednak dopiero wnikliwe przyjrzenie się fabule sprawi, że odkryjemy prawdziwą esencję tekstu. Te książki to układanki, obrazki typu magiczne oko, kalejdoskopy, panoptika i magiczne cylindry iluzjonistów w jednym.

Co widać w takim panoptikum?

- Jeśli chodzi o "Defekt pamięci" - tam jest totalne poplątanie wielu wydarzeń. Podczas lektury może nam się to wydawać nierealne, że to wszystko gdzieś na końcu ułoży się w całość, ale w ostatecznym rozrachunku tak właśnie jest! Ukryte detale dotyczą przede wszystkim treści, ale mogą odnosić się również do formy, np. języka głównego bohatera. Książka ma formę dziennika. Jego autor nie przepada za słowem pisanym. Im dalej w las - z każdym kolejnym rozdziałem, ta książka jest coraz lepsza językowo, co odwzorowuje przemianę pierwszoplanowej postaci. Z czasem zaczyna lubić pisanie i coraz lepiej sobie z nim radzi. Początkowo mamy prosty lub sztucznie przekombinowany język, którego bohater używa, tworząc tę historię, a im bliżej końca książki, tym język staje się gładszy.

Możesz zdradzić, jak powstaje konstrukcja powieści? Masz pomysł na zaskakujące zakończenie i idziesz wstecz z fabułą?

- To jest bardzo różnie. Ty mówisz o inżynierii odwrotnej. Są teksty, które tak powstały. Na przykład niektóre ze zbioru opowiadań "I nagle wszystko się kończy". Pojawia się w mojej głowie myśl: co by było, gdyby za tydzień skończył się świat. To jest pytanie, które często powraca w kulturze. Jedni by żyli tak, jak do tej pory. Inni by chcieli naprawiać błędy. Ktoś by się chciał modlić, a może wszędzie byłyby orgie, bo ludzie by chcieli te ostatnie dni jak najintensywniej przeżyć. To jest ciekawe pytanie. Ale moim zdaniem jest inne, ciekawsze. Co by było, gdyby świat miał się skończyć za tydzień, ale z osiemdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem? Raczej się skończy, ale jest spora szansa, że jednak nie. I pytanie - jak będziemy żyć? Co się wydarzy? Jak wydamy wszystkie pieniądze, to zostaniemy bez niczego. Jak powiemy ludziom, co naprawdę o nich myślmy, to będziemy musieli z tym żyć, jeśli świat się jednak nie skończy. Jeśli będziemy żyli przez ten tydzień bardzo asekuracyjnie, możemy nie zrobić czegoś, o czym zawsze marzyliśmy. To jest pomysł i do niego jest dopasowywana konstrukcja. W moich tekstach lubię mierzyć się z takimi nietypowymi konceptami jak ten. Zbiór opowiadań "I nagle wszystko się kończy" jest nimi wypełniony po brzegi.

To jak to wygląda warsztatowo? Czytasz to, co napisałeś i zaczynasz szpikować tekst detalami?

- Nie, raczej robię to na bieżąco. Wiem, do czego zmierzam, więc wplatam te elementy. Czasem dodaję rozdział czy detal. Wszywam w to, co jest. Ale nie lubię przerabiania tekstu już po ukończeniu. Jak już zamknę tekst, nie chcę go poprawiać. Z prostego powodu. Podczas pisania tekstu mam go cały czas w głowie. Myślę o nim nawet podczas mycia zębów. To są krótkie historie, ale jest w nich masa poukrywanych rzeczy. Jest mi trudno na nowo zanurzyć się ponownie w którymś z tych światów. A wtedy łatwo o pomyłkę. Może się wszystko rozsypać, gdy wprowadza się poprawki już po ukończeniu prac nad tekstem, bo sam mogę się pogubić, co jest istotne, a co nie. Zmiana jednego słowa może mieć straszne konsekwencje. Bo to mogło być bardzo znaczące słowo, które wplotłem z jakiegoś powodu, który ujawni się gdzieś indziej.

fot. Krzysztof Bieleckifot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki fot. Krzysztof Bielecki

A jak było w przypadku "Defektu pamięci"?

- Jest taka inicjatywa, która nazywa się National Novel Writing Month - akcja odbywająca się na całym świecie. Ludzie na początku miesiąca siadają do komputerów i codziennie piszą ustaloną ilość tekstu, starając się stworzyć jakąś historię. Pod koniec miesiąca mają gotową krótką książeczkę, lepszą czy gorszą. Dało mi to do myślenia: co by było, gdyby ci ludzie byli do tego zmuszani? Przez kogoś czy okoliczności. Stąd pomysł na moją książkę. Cały ten najważniejszy, finałowy zwrot akcji, który zadecydował o sukcesie "Defektu pamięci", powstał dopiero w trakcie pisania. To właśnie niestandardowe zakończenie jest tym, co szczególnie przypadło do gustu czytelnikom. Niejedna recenzja tej książki kończyła się słowami, że w świetle zakończenia czas przeczytać "Defekt pamięci" jeszcze raz. Gdy zaczynałem, nie miałem świadomości, że tak to się skończy. A gdy już na to w trakcie pisania wpadłem, starałem się poukrywać wiele detali, które z perspektywy zakończenia okazały się znaczące.

A najnowsza powieść?

- "Rezydencję" nazywam psychodeliczną opowieścią o relacjach międzyludzkich. Jest w niej pięciu bohaterów. Główny bohater, jego siostra, jej chłopak, Nieznajomy i starszy sąsiad bohatera. Relacje między nimi zmieniają się wielokrotnie na przestrzeni kilkunastu rozdziałów, że można by się pogubić przy drobnej zmianie. Gdy czytam teraz tę książkę, napisaną kilka miesięcy wcześniej - bo właśnie przyszła z drukarni - łapię się na tym, że coś mi się nie zgadza. A potem dociera do mnie, że wszystko jest w porządku, sam się zgubiłem, bo taki był mój zamysł, by czytelnik zbłądził. Raczej n ie ma w tych książkach błędów merytorycznych.

Sprytnie. Nawet jak się pomylisz, możesz udawać, że to specjalnie!

- Ja nie twierdzę, że w moich książkach nie ma żadnego błędu. Przy tak złożonej strukturze graniczyłoby z cudem, gdyby nie było ani jednego niedociągnięcia. Ale wydaje mi się, że jeszcze taka nieścisłość nie została znaleziona. Czekam, aż ktoś ją znajdzie!

Interakcja z czytelnikami jest dla ciebie bardzo ważna.

- Bałbym się zorganizować spotkanie dyskusyjne na temat moich książek, podczas którego ludzie by byli częstowani wódką. Ponieważ ludzie p o pijaku mogliby dopuszczać się rękoczynów, próbując ustalić między sobą, o co w tych książkach chodzi (śmiech). Sporo jest rzecz y wymagających dyskusji. Czytelnicy moich książek są bardzo fajną, specyficzną grupą. Oczywiście, są wśród nich weekendowi czytacze , co łapią się na to, że moje powieści są dość krótkie. Ich także cenię! Ale czytelnicy, z myślą o których piszę, to ci, którzy wnikliwi e analizują, potrafią znaleźć misternie ukryte detale.

Jak czytelnicy rozszyfrowują książki / fot. Krzysztof BieleckiJak czytelnicy rozszyfrowują książki / fot. Krzysztof Bielecki Jak czytelnicy rozszyfrowują książki / fot. Krzysztof Bielecki Jak czytelnicy rozszyfrowują książki / fot. Krzysztof Bielecki

I piszą do ciebie o tym, co znajdują? Co się pojawia w listach od nich?

- Oj, mam kilka ulubionych cytatów. Na przykład: "Autor wydaje się być niekoniecznie zdrowo walniętym wariatem". Albo: "Gdy czytałem te teksty, zastanawiałem się, czy Bielecki nie chce mi czasem zrobić krzywdy. Ciągle obawiałem się, że nagle wbije siekierę w drzwi mojego umysłu, niczym Nicholson w > Lśnieniu < ."

Często piszą o mózgu (śmiech). Że książka uszkodziła im mózg. Wspominają o substancjach psychoaktywnych. Twierdzą, że one są potrzebne, by zrozumieć, o co w danej książce chodzi. Albo że spokojnie można je odstawić, bo te książki je zastępują. Trafne jest takie stwierdzenie, że te moje książki są tańsze i zdrowsze niż LSD. Pojawiają się rozmaite sformułowania typu "ryje banię", "niszczy rzeczywistość". Jestem świadom tego odbioru. I uważam, że każdy autor powinien swoją markę świadomie budować - moim znakiem rozpoznawczym jest to, że moje książki wprowadzają czytelnika w stan odurzenia. Ale zupełnie legalnie (śmiech).

Czy ty się niniejszym przyznajesz do przyjmowania substancji zakazanych?

- Wiele razy spotkałem się z takim podejrzeniem. I mogę zupełnie szczerze przytoczyć zdanie, które zresztą jest zarazem nazwą fanpage'a moich książek na Facebooku: podczas pisania tych książek nie wykorzystywano substancji psychoaktywnych. Są one owocem w pełni trzeźwego umysłu! Pokręconego z natury i tyle.

Skąd czerpiesz inspiracje? Z własnych doświadczeń?

- Coś, czego unikam w moich książkach, to wplatanie prawdziwych sytuacji czy ludzi z mojego życia. Nie mieszam fikcji z moją rzeczywistością. Ale często biorę elementy z prawdziwego życia i przerabiam je na potrzeby fikcji. Banalne rzeczy są inspiracją, a jakiś detal sprawia, że wpada mi do głowy pomysł na historię.

Przykładowo: kiedyś siedząc w kasynie, które jest dobrym miejscem na darmowe drinki, polecam - obserwowałem, że wypadła dwa razy z rzędu ta sama liczba. I pomyślałem - co by było, gdyby wypadła trzy razy z rzędu szóstka? Czy pojawiłby się nad ruletką szatan? I stąd pomysł na opowiadanie, w którym pojawia się taki szatan w kasynie, niczym dżin, który może spełnić trzy życzenia. Chciałem to jednak wnieść na wyższy poziom. Co by było, gdyby już drugie życzenie sprawiło, że bohater stanie się wszechmocny, więc doświadczy wszystkiego, co jest do doświadczenia, więc nie ma już miejsca na trzecie życzenie.

Wplatam też różne fakty historyczne. Kiedyś na przykład wybuchła epidemia tańca. W Strasburgu w 1518 roku pewna kobieta zaczęła tańczyć, wkrótce dołączyły do niej setki kobiet i mężczyzn. Niektórzy umierali z wycieńczenia. To mnie zainspirowało do poszukiwań. Były na świecie różne takie wypadki, że np. ludzie zaczynali masowo chorować na chorobę, która przytrafiła się bohaterowi serialu, po emisji odcinka. Lubię mieszać wymysły z tym, co absurdalne, ale wydarzyło się naprawdę. Weźmy historię kobiety - Sonory Webster, urodzonej na początku XX wieku, która zajmowała się skokami na koniach z trampoliny do wody. To była wówczas ekstremalnie popularna dyscyplina w rozmaitych parkach rozrywki. W trakcie jednego z tych skoków straciła wzrok, ale wciąż skakała. I zmarła dopiero niedawno. Ktoś mógłby pomyśleć, że taka historia to jeden z dziwacznych scenariuszy, które wymyśliłem, szczególnie znając moje zamiłowanie do koni - zrobiłem niedawno uprawnienia sędziego wyścigowego! A tymczasem to jest fakt, który można sprawdzić.

Czy jest jeszcze coś, o co warto byłoby zapytać w kontekście twoich książek "tańszych i zdrowszych niż LSD"?

- Myślę, że wciąż nie padło najważniejsze pytanie, odpowiedzi na które czytelnicy tego wywiadu mogą być szczególnie ciekawi.

Jakie to pytanie?

- Być może pod wpływem niniejszego tekstu część osób będzie próbowała odnaleźć w sieci więcej informacji na mój temat. Ale czy im się to uda? Zaczną poszukiwać moich książek na półkach i w księgarniach internetowych, ale jakim zakończy się to rezultatem? Być może coś znajdą, a być może nie. Pamiętajmy jednak, że wszystko można spreparować - zarówno obecność, jak i zniknięcie.

Zatem najważniejsze pytanie brzmi: czy ja i moje książki istniejemy naprawdę, czy może jesteśmy jedynie halucynacją?

Rozmawiała Gosia Tchorzewska, Foch.pl

Krzysztof Bielecki. Jego motto to: "Sekrety, tajemnice, intrygi". Twórca niestandardowych działań w przestrzeni miejskiej i autor książek, o których mówi się, że z powodzeniem mogłyby zastąpić substancje psychoaktywne.

Więcej o:
Copyright © Agora SA