Jak Chleb, to tylko z Masłem? Dwie opinie o płycie Doroty Masłowskiej

Mam dwie miłości absolutne, jeśli chodzi o polskie artystki: Kasię Nosowską i Dorotę Masłowską. Z zaślepieniem szczeniaczka przyswajam ich wytwory, uwielbiam sposób, w jaki operują słowem. Jedna umie też śpiewać, druga niekoniecznie, ale właśnie wydała płytę. I co? Wciąż jestem zachwycona! Ale żeby nie było tak miło - zestawiamy mój zachwyt z opinią na NIE, której autorką jest Dominika.

DOMINIKA jest na NIE:

Mister D. to taki miły młody człowiek ( na przykład taki ), może nawet fajnie by było się z nim najebać, pójść nad wodę czy po prostu pogadać ( może tak ) lecz niestety, ja nie mam siły. Leżę trupem znudzonym.

Po płycie tego Mistera D., tej Masłowskiej Doroty czyli, nie zostały mi nawet zamiast łez okruszki chleba. Mam po niej za to same niematerialne dobra, nienamacalne kanapki z hajsem i z szynką z Amstaffa, świadomość, że wszystkich nas oszukała Kinga Rusin, wiem już jak pachnie bóg oraz że Anja Rubik ma do siebie dystans, na tyle duży, by wystąpić w teledysku w roli królowej dresów. Wiem, że są w Polsce muzycy, którzy potrafią zrobić dobrze brzmiące, trącące hipsterką brudne elektro, że niekiedy możemy nawet muzycznie podać sobie rękę ze Szwedami, którzy wiodą prym w takich produkcjach. Ale najbardziej po tej płycie to jest mi smutno i źle. Nuda i nudności.

Bo, wysoki sądzie, wśród różnych rodzajów okrutnych żartów w ścisłej czołówce zła dosłownego są żarty żenujące, nudne i nieśmieszne. Mister D. sporą część czasu antenowego na swojej płycie zatytułowanej "Społeczeństwo jest niemiłe" poświęca na snucie dykteryjek nudnych, co za tym idzie niezabawnych, niekiedy wywołując u słuchającego poczucie zażenowania. Nie chodzi o to, że nie umiem się bawić, że śmieszy mnie tylko definicja efektu kwantowego Halla albo John Cleese w roli szefa hotelu Zacisze, a wszystko inne to dno. Po prostu niektóre tematy nigdy nie powinny wyjść poza formułę "nagłówków nie do ogarnięcia", "najlepszych wątków z forum kafeterii", a zwłaszcza zdawkowych rozmów blokersko-dresiarsko-moherowych w kolejce po najlepsze towary z promocji w dzielnicowym dyskoncie.

 

Jeśli już wychodzą, rozpełzają się i zmieniają w produkt popkultury, to ja, wysoki sądzie, wolę, żeby one miały postać książki na przykład. Niech to już będzie "Paw królowej" powiedzmy albo komiksy Sieńczyka. I nie mówcie mi, że jestem dla tej płyty niemiła, bo nie lubię Masłowskiej, nie doceniam, nie kocham, nie szanuję. Lubię. Lubię jak ona pisze, bawi mnie to niekiedy, choć tę książkę z wodą na okładce ominęłam szerokim łukiem, skupiwszy się w okresie owej premiery raczej na czytaniu felietonów tejże, bo przecież lekkie są, zabawne, ciekawe, czasem słuszne i zbawienne. Lubię u Masłowskiej tę przewrotność, jej własny język, którym Dorota opisuje rzeczywistość, tylko to, co bawi na papierze, niekoniecznie musi być śmieszne na płycie. Z muzyką takiej. Chyba, że to jest nie płyta z muzyką, chyba że to jest obiekt artystyczny. W ogóle mam wrażenie, że to jest hermetyczny żart, który najbardziej bawi tak zwany polski artworld. Opcja "beki z dresa", "beki z blokersa" i "beki z biedoty oraz moherów", a z drugiej strony "beki z tej beki" okazuje się pewnie jednym z pięciu najśmieszniejszych działań artystyczno-prowokacyjnych.

O rany, rany, jakie to zabawne. W myśl formuły im gorzej, tym lepiej, im gorszy wokal, im bardziej podkreślona wada wymowy, im więcej miauczenia, tym śmieszniej ma być, tylko ja już się nie śmieję, jestem zmęczona tym produktem, jest mi źle, kiedy coś, co powinno zawrzeć się w krótkim zdaniu rozsmarowywane jest po trzyminutowych kompozycjach, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś może nie załapał śmieszności już w pierwszej sekundzie

"Żona piłkarza" jest najlepszym przykładem.

GOSIA jest na TAK:

Dorota Masłowska wydała płytę! - gruchnęła informacja i mnóstwo osób wrzuciło na Facebooka link do teledysku "Hajs" , piejąc z zachwytu, śmiejąc się lub oburzając, że to paskudne. Podskoczyłam z podekscytowania, bo Masłowską lubię i cenię, kliknęłam przycisk "play", odsłuchałam i... zachwyciłam się. Bo to było dokładnie to, czego się mogłam po niej spodziewać, choć nawet mi się nie marzyło. Spójne z tym wszystkim, co do tej pory zaprezentowała. A dla mnie to jest wielki atut, bo nie ma w tym przypadkowości i chaosu - jest konsekwentny przekaz artystyczny.

Ja Dorotę Masłowską po prostu kupuję w całości, jak przyjaciółkę - może bezkrytycznie, ale dla mnie ona jest po prostu autentyczna. Także w przypadku podjętych prób muzykowania. Nie udaje, że ma świetny głos. Przecież nie o to w tym chodzi. Ja tę płytę traktuję jako żart, ale wysmakowany, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Tak, jako przekaz artystyczny także. Wbrew opiniom, które słyszę dookoła: że to badziew, że Masłowska się powtarza - serio? W którym momencie? Przecież wcześniej nie nagrywała płyt?

Mam wrażenie, że parę dobrze znających się i mających podobne poczucie humoru osób spotkało się przy napojach wyskokowych, trochę sobie pożartowało i doszło do wniosku, że zrobią razem zabawny projekt. No to płytę. No to super. Ktoś umie śpiewać. Może. Ale nie o to będzie chodzić, raczej o żarty z rzeczywistości. Masłowska napisze słowa, bo wiadomo, że w słowach jest świetna. To może i muzykę, bo w sumie może z tego wyjść coś ciekawego. Ok, nie ma sprawy.

Mogłabym teraz przywołać wszystkie nazwiska, co się zaangażowały w tę płytę i dowodzić, że to mądre towarzystwo i wiedzą, co robią. Ale już parę osób o tym napisało, więc odpuszczę. Skupmy się może na samej płycie, bo chyba już nie macie wątpliwości, że cenię bardzo Masłowską?

 

Lekkie, przyjemne, ale i drażniące dźwięki - takie, co to zadowolą Mamonia, bo wszystko brzmi znajomo. Trochę jest tam niedociągnięć, ale mnie to kupuje, bo ja też pod prysznicem i przy ognisku daję z siebie wszystko i nie udaje mi się osiągnąć poziomu master. A Mister D. osiąga ten poziom według mnie zupełnie na innej płaszczyźnie - trafne zlepki słów, smaczki językowe z codziennego bełkotu miasta i miasteczka, to, w czym Masłowska dla mnie jest świetna i nie zawodzi.

Śmiejemy się z celebrytów? Z tego, że świat w telewizorze i kolorowych czasopismach jest płytki? Że ludzie często chcąc wyjść na "lepszych" nadużywają różnych słów, których znaczenia nie rozumieją? To może wypuśćmy teledysk w stylu gangsta-kicz. Niech błyszczy złotem i hajsem. A do następnego weźmy znaną na całym świecie twarz Anji Rubik i jej dłuuuugie nogi - i przebierzmy ją za to, z czego się ta płyta śmieje.

Co to jest za argument, że to jest promocja przez wyśmianie tego, co się samemu promuje i za pomocą czego się promuje? Ojojoj, ona pierwsza na to wpadła? Czy to znaczy, że można zrobić ironicznego przekazu, który obnaża głupotę? Przecież dokładnie na tym jedzie wielu komików, stand-uperów, kabaretów. Powiecie: zrobiła to przecież Natasza Urbańska, a złe internety ją zjadły i wypluły. Nie dziwię się. Natasza kojarzy się z zupełnie innym zaułkiem kultury. I u niej nie było jasne w stu procentach, czy to dla śmiechu czy z powagą. A Masłowska wiadomo z czym się je. I obejdzie się bez plucia. Chyba.

Już sam tytuł "Społeczeństwo jest niemiłe" jest sprytnym zabiegiem, bo jakiekolwiek recenzje negatywne tylko potwierdzają zasadność istnienia tej płyty. Bo ludzie są niemili, a już na pewno dla tych, co osiągnęli sukces i jeszcze się dobrze przy tym bawili. Ba! wciąż bawią.

Rozpatrywanie tej płyty z pozycji znawcy dzieła muzycznego jest moim zdaniem bezzasadne. I ja się zgadzam z tymi opiniami, że to są takie kocie jęki, że to muzycznie to jest takie słabiutkie i cieniutkie jak końcowy fragment węża. Ale to nic. Bo to jest żart i mnie ten żart bawi. I na dodatek bawi trwale. Wiadomo, z żartami to jest tak, że się raz usłyszy i potem już mówimy za drugim razem lekceważąco "tiaaa, słyszałam, stare". I ja rozumiem, że można tak mieć z Masłowską. Spotkałam się z opiniami, że ona się wyczerpała, że to już było, tylko w innej formie, za pośrednictwem innego medium, ale ona wciąż odgrzewa to samo i ile można, to nudne.

Przesłuchałam całość kilkanaście razy. I wciąż mi się podoba, wciąż mnie bawi. Powiecie, że posłucham jeszcze drugie tyle i mi się znudzi? Możliwe. Ale to dokładnie tak samo, jak w przypadku wielu innych płyt, które nie dzieliły tak krytyków, były oceniane jako dobre, świetne, przełomowe. Jak na razie - nucę sobie pod nosem co fajniejsze fragmenty, a jest ich tam sporo. Mój ulubiony kawałek? Rzewny i liryczny "Prezydent" .

Więcej o:
Copyright © Agora SA