Ilu ich było? A któż by to zliczył...

Widziałam ostatnio na ulicy sympatycznego staruszka w koszulce z napisem "What happens in Ibiza stays in Ibiza" i pomyślałam, że czasem przydałby się t-shirt z hasłem: "Co się działo w mojej sypialni, nim poznałam ciebie, jest na Ibizie i nie odbiera telefonu". Bo po co komu ta wiedza - "ilu było przede mną"?

Na szczęście pytanie to nie pojawia się często, nie każdy jest taki ciekawski, nie każdy ma chęć na grzebanie się w przeszłości, jaka by ona - bujna czy leniwie leżąca - nie była. Zdarzyło mi się jednak z nim zetknąć i wówczas miałam problem z odpowiedzią. Nie, nie dlatego, że przy setnym kochanku straciłam rachubę. Po prosu dlatego, że nie uważam, by był sens na to pytanie odpowiadać szczerze i skrupulatnie. Ale uciekać od odpowiedzi można na różne sposoby, z których sama nie wiem, który lepszy. Można oczywiście symulować głuchotę lub odwrócić uwagę ciekawskiego partnera finezyjnym lodem, ale co począć, gdy wróci ono do nas i zawiśnie niezręcznie w powietrzu?

Nie da się ukryć, że wiele jest prawdy w haśle: "co się działo w mojej sypialni, nim poznałam ciebie, zostało w mojej sypialni". Bo jednak się działo, nie oszukujmy się. I wiele mnie nauczyło. Czyli coś tam zostało. I ma to wpływ na to, co jest teraz. Co nie znaczy, że myślę ciepło o tym wszystkim każdego dnia, a przede wszystkim nie znaczy przecież, że myślę o tym w trakcie seksu z danym partnerem, który nagle chce wiedzieć zbyt wiele o mojej przeszłości. W zasadzie, to zupełnie bez sensu, gdy sam ją przywołuje pytaniem. To dopiero jak zaproszenie moich byłych do łóżka!? (Może tak to czytać? Hmm...)

Możemy sobie o tym pożartować, możemy czasem opowiedzieć zabawną anegdotkę z cyklu "a bo kiedyś..." , ale pytań w stylu "ilu miałaś przede mną facetów?" po prostu nie lubię. Dlaczego? Bo nie wiem, czy mam być szczera (chciałabym być szczera ogólnie, bo to ułatwia życie, ale w tym przypadku - nie wiem, czy ma sens?), czy jednak się umiejętnie wykręcić od odpowiedzi.

Oczywiście są tacy wspaniali i myślący partnerzy, którzy nie zadają tych bzdurnych pytań. Może dlatego, że sami nie chcieliby zostać o to zapytani. Tu też powody mogą być różne. Ktoś miał na przykład jedną partnerkę przez dziesięć lat i teraz głupio się przyznać, że liczba "zaliczonych" nie jest (przynajmniej!) dwucyfrowa. Ktoś miał przerób jak w fabryce znanej polskiej firmy mleczarskiej, ale w sumie to żaden z serów, ups, przepraszam - żadna z partnerek - nie jest specjalnie godna dłuższej opowieści. A ktoś był zwyczajnie romantyczny i sypiał tylko z tymi, które szczerze kochał (minus te, co nie chciały, mimo jego miłości), a był bardzo kochliwy, albo kochliwy nie był wcale... I tak można wysnuć jakiś kiepski - że za dużo, że za mało, że nie tyle, co się myślało, że coś tam jeszcze - wniosek na podstawie cyferek, a przecież to nie ma sensu. Fakt, że ktoś spółkował z całą zgrają nie czyni go lepszym ani gorszym od kogoś, kto bardzo zawęził grono szczęśliwców, mających dostęp do jego genitaliów.

Sportowe podejścieSportowe podejście Sportowe podejście Sportowe podejście

Skoro jednak pytanie było uprzejme wypłynąć z ust naszego partnera, cóż możemy odpowiedzieć? Na pewno nie działa na naszą korzyść zbyt długa zawieszka z nieobecnym wzrokiem. Może być to odebrane nieopatrznie wcale nie jako nasze gorączkowe myślenie - jak tu cię spławić z tym pytaniem. Być może wyglądamy wówczas jak osoba, która nie lubi liczyć, a nagle musi naprędce dodawać do siebie szereg złożonych liczb.

Możemy udać urażoną, skromną i nobliwą damę i wydusić z siebie ciche: jak to ilu ich było?! Przecież ty jesteś pierwszy! Tu dobrze mieć pewność, że partner ma poczucie humoru i jest człowiekiem małej wiary. W przeciwnym razie pozostanie nam tłumaczenie się gęste...

Możemy podejść do sprawy po żołniersku i odparować: a chuj cię to obchodzi? I liczyć, że jednak przestanie go obchodzić, wszak temu służy ta nieelegancka odpowiedź. Albo skupimy się na brzydko wymienionym, zamiast oddawać się durnym wyliczankom.

Jakąś opcją jest wejście w licytację. Należy odbić pytanie popularnym wśród gimbazy lustereczkiem. Zapytać - a ty ile? I tak się siłować, kto pierwszy się wysypie. A skoro już jesteśmy przy tych dojrzałych rozwiązaniach, zawsze można powiedzieć: zawsze o jeden więcej niż ty!

Można uśmiechnąć się szelmowsko i zapytać: ale jak zaokrąglać? W górę czy w dół, do dziesiątek, setek, tysięcy?

Można spoważnieć, przyoblec grobową twarz i zapytać niskim głosem: ale naprawdę chcesz o tym rozmawiać? I milczeć wymownie, póki się nie wycofa.

Jest metoda na suchara . Ilu? Ośmiu. A nie, jedenastu. Jeszcze jedna sytuacja mi się przypomniała.

Można się zawczasu zastanowić, ile to będzie, że ani nie za dużo, ani za mało i na pytanie odpowiedzieć super szybko tą przemyślaną, starannie wybraną liczbą. Wiecie, jak w polskich filmach. Jeszcze jeden aktor nie skończył mówić, już drugi swoje powiedział.

Można wreszcie zupełnie szczerze się rozliczyć. Jak z urzędem. Podać dokładną liczbę . I załączniki, jakby co.

Tylko po co?

Więcej o:
Copyright © Agora SA