"Jestem za gruba" - problem pierwszego świata, który jest jak wirus

Akceptacja własnego ciała to niekiedy długotrwały proces. I niestety nie ma jednej, prostej recepty na wyleczenie się z kompleksów. Szkoda, bo chętnie piłabym syrop na ten rodzaj trosk.

Grunt to czuć się dobrze we własnym cieleGrunt to czuć się dobrze we własnym ciele Grunt to czuć się dobrze we własnym ciele /fot. Pexels CCo Grunt to czuć się dobrze we własnym ciele (fot. Pexels CC0)

Jestem za gruba. Ta myśl prześladuje mnie zbyt często. Patrzę w lustro z niepokojem i widzę wielki tyłek i grube uda. Łydki też jakieś nieszczególne. Na brzuch to już w ogóle wolę nie patrzeć, ponieważ to wstyd i kompromitacja. No dobra, jak stoję to jeszcze jakoś się ten brzuch układa, ale gdy siądę - zgroza. Fałdy napływają nieubłaganie jak tsunami. Skąd wziął się ten paskudny tłuszcz, jak się go pozbyć skoro ćwiczenia i dieta nie pomagają. Myśli o byciu za grubą osaczają mnie zewsząd i średnio co godzinę. Trudno mi nad tym zapanować. Na jedzenie patrzę podejrzliwie. Jedzenie jest moim wrogiem. W mojej głowie pokarm, który trafia do żołądka pęcznieje i kumuluje się w dolnych partiach ciała deformując je paskudnie. Każde lustro, każda szyba staje się pretekstem do wewnętrznej samokrytyki. Mam wówczas jakieś 20 lat. Ważę 45 kilogramów przy wzroście 158 cm. Wstydzę się rozebrać na plaży, wstydzę się rozebrać przed chłopakiem. Co prawda chłopak, mówi mi, że wyglądam super i mam fantastyczne ciało, ale ja i tak za bardzo mu nie wierzę i wiem swoje. Wiem, że jestem za gruba.

Z tego powodu nieustannie walczę z własnym ciałem skazując je na głodówki. Kiedy chudnę czuję się szczęśliwa. Gdy waga pokaże 38 kilogramów czuję się cudownie i wiotko. Doprowadzam się do tego, że okres mam raz na kilka miesięcy. Jest mi to nawet na rękę, ponieważ moje miesiączki były bolesne i tak w ogóle okres jest mało przyjemny, więc skoro go nie ma to nawet lepiej. Rujnuję sobie gospodarkę hormonalną. Przy okazji okazuje się, że mam torbiele na jajnikach. Mój ginekolog jest ze mną szczery i nie pozostawia mi złudzeń, co do wielkich szans na zajście w ciążę. Przed terapeutką, do której wysłała mnie zrozpaczona sytuacją mama, skrzętnie ukrywałam swój problem. Wmawiam jej, że jest świetnie, tylko mam słaby apetyt i alergie pokarmowe.

Kiedyś zjadałam je wzrokiem, teraz delektuję się na serioKiedyś zjadałam je wzrokiem, teraz delektuję się na serio Kiedyś zjadałam je wzrokiem, teraz delektuję się na serio /fot. Magda Acer Kiedyś zjadałam je wzrokiem, teraz delektuję się na serio (fot. Magda Acer)

Kilkanaście lat później widzę jak bardzo to myślenie było chore. Patrzę na swoje nieliczne zdjęcia z tamtych czasów (nieliczne, ponieważ nie pozwalałam sobie robić zdjęć lub wywołane zdjęcia niszczyłam) i po pierwsze nie widzę wieloryba, kaszalota, czy innego monstera za jakiego się wówczas uważałam, tylko drobną, całkiem ładną dziewczynę. Po drugie, chciałabym się cofnąć w czasie i powiedzieć tej głupiutkiej małolacie, żeby się tak bardzo nie przejmowała kształtem swojego tyłka czy obwodem uda, ponieważ w życiu nie ma to kompletnie żadnego znaczenia. Kompletnie i żadnego. Było i jest milion ważniejszych rzeczy niż kalorie, wskaźnik BMI i procent tkanki tłuszczowej. Cóż, dojście do tego etapu zajęło mi wiele lat.

Świadomie polubiłam swoje ciało po urodzeniu syna, czyli w okolicach trzydziestki. Można powiedzieć, że trochę późno, przecież to prawie połowa życia. Lecz banalna prawda jest taka, że lepiej późno niż wcale. Najpierw po prostu przestałam się przejmować tym jak wyglądam. Wynikało to z tego prostego faktu, że nie miałam na to zwyczajnie czasu. Małe dziecko było na tyle absorbujące, że przestałam obsesyjnie myśleć tych wyimaginowanych fałdach na brzuchu. Mały ludzik uszeregował mi bardzo sprawie życiowe priorytety i okazało się, że w szufladzie z problemami nie ma miejsca na jakieś idiotyczne przejmowanie się sprawą własnej wagi . Coraz częściej czułam się szczęśliwa i zaczęłam doceniać to, co mam . A miałam kochającego męża, dom, zdrowe, radosne dziecko, przyjaciół, ciekawą pracę. Któregoś dnia spojrzałam w lustro i stwierdziłam, że nie jestem taka najgorsza. Można się z tego śmiać, ale to był naprawdę przełom w świecie samokrytyki i nieakceptowania własnej powłoki cielesnej.

Nie chcę obwiniać nikogo za swoje kompleksy i zaburzenia odżywania. Ani rodziców, ani kolorowej prasy, modelek, ani mediów prezentujących wszem i wobec zdefiniowany precyzyjnie wzór sylwetki idealnej. Smukłej, długiej i nierealnie pięknej. To były moje projekcje i obsesje.

Problem tkwi w głowieProblem tkwi w głowie Problem tkwi w głowie /fot. Pexels CCo Problem tkwi w głowie (fot. Pexels CC0)

Teraz w kontekście ciała skupiam się na tym, czy jestem zdrowa i wysportowana. Jeśli jednak zdarza mi się pomyśleć, że jestem za gruba, a przyznaję, że niestety zdarza mi się to nadal, to pukam się ołówkiem, czy inną rzeczą, którą mam pod ręką, w głowę i mówię sobie: kobieto ogarnij się. Najwyraźniej znów masz za mało problemów, zajmij się czymś pożytecznym. Chciałabym bardzo, żeby moja córka nie wpadła w tę pułapkę braku akceptacji swojego ciała, którą ja zastawiłam na siebie sama. Liczę na to, że jest mądrzejsza ode mnie i mocniej stąpa po ziemi.

Magda Acer

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.