Mam dość propagandy fit!

Słupki rtęci poszły w górę, sąsiedzi wytarabanili się na tarasy, aby rozpalić grilla, rozstawić dmuchany basen i puścić disco polo. Ale to jeszcze nie jest to, co zirytowało naszą Czytelniczkę najbardziej.

Lato oznacza także rozpoczęcie oblężenia na wszelkiego rodzaju zbiorniki wodne. To czas, kiedy wszystkie możemy założyć tak wyczekiwane, skąpe bikini i przechadzać się dumnie brzegiem plaży, pokazując to godne pozazdroszczenia ciało, na które ciężko pracowałyśmy już od października. Bo przecież wszystkie pracowałyśmy, prawda?

To czas, kiedy wszystkie możemy założyć tak wyczekiwane, skąpe bikini.

No, właśnie. I tak co roku. Co roku kupuję tonę jarmużu, nasion chia i innych dziwnych (ale równocześnie jakże modnych na instagramach) rzeczy, cukier zamieniam na syrop z agawy, rzucam gluten i oświadczam, że zmieniam swoje życie. Ignorując szydercze komentarze moich znajomych (oni już wiedzą jak to się skończy), nabywam matę do ćwiczeń, wmawiam sobie, że od teraz codziennie biegam, robię pośladki z Mel B, boczki z Tiffany, a może i na jogę znajdę jeszcze czas.

Zazwyczaj po tygodniu miksowania zielonych soczków i łamania sobie kręgów szyjnych, początkowa ekscytacja powoli zaczyna ustępować miejsca zrezygnowaniu i tęsknemu wypatrywaniu schabowego czy kostki czekolady, ale jeszcze się nie łamię. Przejdę się tym cholernym brzegiem, wysmarowana olejkiem od stóp do głów, z włosiem rozwianym przez ciepłą morską bryzę, odprowadzana na przemian tęsknymi męskimi spojrzeniami i zawistnymi kobiecymi. Choćby nie wiem co.

Zapatrzona we wszystkie Chodakowskie i Lewandowskie świata, trwam.

Wracam do miksowania, gotuję pierś kurczaka na parze, zastanawiam się nad prenumeratą Women's Health i opowiadam wszystkim, jak cudownie się czuję w nowym ciele. Zapatrzona we wszystkie Chodakowskie i Lewandowskie świata, trwam w stanie zaślepienia jeszcze jakiś czas. Niedługo, bo oto wielkimi krokami nadchodzi końcowa faza fit szaleństwa. Akceptacja.

Co z tego, że nie mam jędrnych pośladków bez rozstępów. Co z tego, że mój brzuch zdobi fałdka, a uda cellulit. W sumie, to jest mi ze sobą całkiem dobrze. Zielenina leci do kosza, a mata do szafy. Biorę zimne piwo, wychodzę na taras, siadam w leżaku i buntuję się przeciwko tej całej healthy propagandzie. Już nigdy nie dam się na nią nabrać. No, chyba że za rok.

Ania

[Od Redakcji: List nagradzamy książką Jacqui Marson "Bycie miłym to przekleństwo". ]

Bycie miłym to przekleństwoBycie miłym to przekleństwo Bycie miłym to przekleństwo Foch poleca!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.