Gdy matka opowiada bajki - niekoniecznie takie, których człowiek chce słuchać

Koleżanki-mitomanki można unikać, a co zrobić, gdy niestworzone historie opowiada własne matka? Przejmujący i smutny list naszej Czytelniczki.

Nie bez (ogromnych) emocji przeczytałam Wasz artykuł, a właściwie list od czytelniczki o mitomanii - temacie, o którym wiem niestety aż za dużo. Temat dotyczy jednej z najbliższych mi osób - mojej matki. Mam do niej bardzo ambiwalentne uczucia - z jednej strony była zawsze, paradoksalnie, świetną mamą, z drugiej - rujnuje mnie psychicznie od ponad 20 lat.

Zapewniła nam życie w matriksie. Nie było przy nas żadnych krewnych.

Ojciec mojej matki zmarł, kiedy była dzieckiem. Jej mama była osobą niepełnosprawną. W domu od zawsze gościła bieda i beznadzieja. Wyszła za mąż zaraz po ukończeniu 18 lat, po to, by się z niej wyrwać. Mój ojciec okazał się osobą skrajnie egoistyczną, narcystyczną i niezaradną życiowo. Zamiast pomóc, skutecznie rujnował jej poczucie własnej wartości. Szkoda mi jej bardzo - mimo ukończonej ledwie zawodówki, jest osobą bystrą i z potencjałem. Dla swoich dzieci była zawsze bardzo opiekuńcza i pełna czułości, walczyła by zapewnić nam jako taki byt, żebyśmy mieli nowe ubranie czy leki - bo ojciec miał to głęboko gdzieś.

Z drugiej strony, niestety, zapewniła nam życie w matriksie. Nie było przy nas żadnych krewnych. Według niej to ona pozrywała kontakty, prawdą jednak jest, że wszyscy wiedzieli jak bardzo potrafi być niebezpieczna. Poznikały przyjaciółki z dzieciństwa. Często zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Zazwyczaj po około miesiącu sąsiedzi nie odpowiadali nam "dzień dobry".

Nasłuchaliśmy się, jak to umierała na stole operacyjnym i że wycięli jej pół płuca.

Dzieci wierzą swoim rodzicom bezgranicznie, dlatego naprawdę wiele lat minęło, zanim zaczęłam cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć. Wcześniej niestety zanosiłam opowieści mojej mamy do szkoły, a inne dzieci brały mnie za kłamczuchę. Nie rozumiałam dlaczego. Na wywiadówkach czy spotkaniach z trenerką, matka obiecywała załatwianie spraw i sponsorów, czego oczywiście nigdy nie robiła, a ja, zaskoczona, musiałam wymyślać jakieś odpowiedzi na pytania nauczycieli i trenerów.

Matka oczywiście wciąż na coś chorowała. Niby. Tak naprawdę raz w życiu trafiła do szpitala z zapaleniem płuc. Nasłuchaliśmy się, jak to umierała na stole operacyjnym i że wycięli jej pół płuca. Miała ponadto ciężkie choroby genetyczne, problemy z kręgosłupem i hormonami. "Pozazdrościła" mi niedoczynności tarczycy i za tydzień sama ją miała (choć do tej pory nie wie, jak nazywa się mój lek). Innym razem ścięła włosy na jeża twierdząc, że czeka ją chemioterapia (!). Wszystko bzdury.

Szukaliśmy jej po całym mieście do późnego wieczora. Jej wersja brzmiała: zostałam porwana.

Czasami coś obiecywała, a potem znikała. Chciałam kiedyś pojechać z koleżankami nad jezioro, ale nie miałam kostiumu kąpielowego, ani pieniędzy na autobus. Matka wyszła rano "do bankomatu", a potem szukaliśmy jej po całym mieście do późnego wieczora. Jej wersja brzmiała: zostałam porwana.

Innym razem pakowałam się na obóz, który nie został opłacony. W ostatnim momencie poratowała mnie babcia. Posprzedawała wszystkie złote świecidełka, które dostałam od chrzestnej na chrzest i komunię. Do tej pory twierdzi, że nic takiego nigdy nie miałam. Nie wspomnę, ile zrobiła różnego rodzaju kursów, certyfikatów i uprawnień. Niestety nie przyniosła do domu żadnego dokumentu.

Sielanka trwała jakieś pół roku, po czym ilość opowiadanych bzdur wzrosła dramatycznie.

Powtarza wszystkim, że tak naprawdę wywodzi się z arystokratycznej austriackiej rodziny. Kiedyś stwierdziła, że jej ojciec w rzeczywistości żyje, ale jest byłym nazistą i musiał uciekać za granicę. Natomiast w grobie został pochowany jego brat. Innym razem opowiadała w towarzystwie, że narodziła się jedynie dlatego, że jej (nieistniejącemu) bratu potrzebne było płuco do przeszczepu. Innym razem "zorientowała się" nagle, że zna francuski i że na pewno była bilingwalna jako dziecko. Niestety wkrótce po tym sama odbyłam kurs francuskiego i odkryłam, co tak naprawdę "potrafi".

Kiedy dorośliśmy, matka znalazła skromną pracę za granicą. Na początku było to dla nas jak wybawienie. W końcu czuła się potrzebna, doceniana i niezależna finansowo. I nie miała potrzeby opowiadania tych okropnych historii. Niestety sielanka trwała jakieś pół roku, po czym ilość opowiadanych bzdur wzrosła dramatycznie w porównaniu do przeszłości. Nagle matka stała się ekspertem w każdej dziedzinie, już nie wspominając o tym, że bardzo szybko awansowała i stała się prawie kierowniczką. Zakochują się w niej tamtejsi milionerzy, a każda para nowych butów, które zwozi do Polski kosztuje przynajmniej 2000zł. Latała już wszystkimi liniami lotniczymi, odwiedziła ościenne kraje i siedziała w loży VIP-ów na meczu piłkarskim.

Każda delikatna próba udowodnienia nieprawdziwości historii kończy się krzykiem.

Wszystko to, co obejrzy w telewizji lub usłyszy od kogoś jest jej własną historią. Niestety zbyt często się gubi i sprzedaje mi jako własne doświadczenia, które opowiedziałam jej kilka tygodni wcześniej ja sama...

Ojciec udaje, że problemu nie ma. Psycholog przekonuje, że leczenie może się udać, tylko, jeżeli będzie chciał go pacjent. Każda delikatna próba udowodnienia nieprawdziwości historii, które opowiada matka (nawet zwykłe "to chyba nie do końca tak było") kończy się krzykiem. Jedyne, co mi pozostaje, to radość z tego, że mój partner jest obcokrajowcem i ani on, ani jego rodzina nie muszą przez to przechodzić i tego wysłuchiwać.

A ja cierpię, bo chciałabym trochę wsparcia i normalności.

Wasza czytelniczka

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.