Jestem rozwódką, zdecydowanie bliżej czterdziestki niż trzydziestki. Dwójka udanych, podrośniętych już dzieci, grono znajomych, praca będąca jednocześnie pasją... Wszystko to mam. Oops - zapomniałam o facecie - też mam, od półtora roku. I coraz częściej zastanawiam się po co mi on. Spotykamy się bardzo często - jakieś spacery, kawki, piwo wieczorem. Seks - udany. Wycieczka z dziećmi raz na jakiś czas. Niewiele z tego wynika, były nawet jakieś rozmowy o wspólnym mieszkaniu ale się rozmywały pod naporem pytań, gdzie, jak...
Mam poukładane życie. I coraz częściej myślę, że związek niewiele mi wnosi do niego. Ogranicza - jednak - wolność, a daje niewiele. I czuję czasem, że lepiej by było mi bez niego. Nie, on nie jest zły - jest romantyczny, inteligentny, nie zdradza, nie... Nie robi nic złego. Ale dobrego też.
Ciągle - życiowo - jestem sama. Sama sobie radze z tym czy tamtym i tak, on mi pomoże jak mu powiem - ale to ciągle będzie mój problem. Moje są dzieci, moje plany, marzenia...Od kilku tygodni jesteśmy w kryzysie, bo próbuję sobie wytłumaczyć po co mi facet. Czytam o dramatach singielek, ale to zrozumiałe, zegar biologiczny i takie tam... A singielka z odzysku? Z dziećmi i ciepłym domem, z przyjaciółmi, z pasją?
I czuję się jakoś winna, że tak myślę. Jednak społeczna presja jest silna, te wszystkie - nie wierzę, że nie potrzebujesz faceta, dzieci muszą mieć ojca (halo, one go mają przecież - a nowy partner to nie ojciec!), straszenie samotna starością... Ale czy warto? Czy naprawdę każdy musi się wiązać? Czy to, że nie jestem z nim bardziej szczęśliwa niż bez niego to wystarczający argument?
Titta