Miasto czy wieś? Nie przewidziałam tylu minusów sielskiego życia

Wszędzie daleko, koleżanki żyją jakby w innej strefie czasowej a dzieci... czy już zawsze będę ich szoferem? - Czytelniczka opowiada o trudach, których nie przewidziała wyprowadzając się na wymarzoną wieś.

Kiedy byłam mała marzyłam o mężu, dzieciach i domku z ogródkiem. Mieszkałam z rodzicami i bratem w ciasnym mieszkaniu, w bloku z wielkiej płyty. Przez ścianę słyszałam nawet jak sąsiad spuszcza wodę w toalecie. Chciałam mieć biały domek w stylu wiejskiego dworku, z czerwonym dachem i kolumienkami przy wejściu. Czas mijał, gust mi się poprawił, kolumienki zamieniłam w marzeniach na nowoczesną bryłę, panoramiczne okna i przeszklone ściany. Marzenie o domu było jednak niezmienne.

Nie przewidziałam jak wiele stracę przez to marzenie.

Wyszłam za mąż, urodziłam dwoje dzieci. Wybudowaliśmy z mężem domek z moich marzeń nieco ponad 30 km od miasta. Mam swoją przestrzeń, kominek, śpiew ptaków i cudowne zachody słońca za oknem. Nie przewidziałam jednak jak wiele stracę przez to marzenie.

Wieś to nie tylko miejsce do mieszkania. To styl życia.

Pierwsze z czym spotkałam się tuż po przeprowadzce na wieś, to wykluczenie z miejskiej społeczności. Nagle przestałam być obecna w grupie koleżanek. Próbowały na siłę przypisać mnie do miejsca zamieszkania. Pytały co u mnie na wsi, jakich mam sąsiadów, jak spędzamy z wiejską społecznością popołudnia. Początkowo tłumaczyłam, że ja tylko mieszkam na wsi a poza tym nic się w moim życiu nie zmieniło - nadal pracuję w mieście, tu chodzę do fryzjera, kosmetyczki, do kina. Szybko jednak okazało się że miały rację: wieś to nie tylko miejsce do mieszkania. To styl życia.

Koleżanki zawsze zadbane, eleganckie, ja - wiecznie na sportowo, ręce zniszczone od pracy w ogrodzie.

Zimą wstawałam dużo wcześniej niż moje koleżanki z miasta i odśnieżaliśmy z mężem podjazd. Ciemno, zimno, głucho, tylko sąsiad zerkał zza firanki. Droga zasypana - pług jeszcze nie zdążył przejechać. A miasto witało nas rozświetlonymi, odśnieżonymi ulicami, ruchem, tętniącym życiem. Na parkingu w samochodzie zmieniałam wielkie buciory na zamszowe kozaczki na szpilce, a sportową kurtkę na elegancki płaszczyk. Ukrywałam się z tymi ciuchami. Czułam się jakbym przyjechała z dziczy, z buszu do cywilizacji. Koleżanki zawsze zadbane, eleganckie, ja - wiecznie na sportowo, ręce zniszczone od pracy w ogrodzie (nie wszystko da się zrobić w rękawiczkach). Z tymi ubraniami na wsi to w ogóle ciekawa sprawa. Na wsi nie przywiązuje się wagi do wyglądu. W lecie, w gorące dni, panowie potrafią przyjść półnago (bez koszuli) do miejscowego sklepiku. W mieście jednak trzyma się jakieś minimum fasonu. Tak, wiem, na wsi jest swoboda, luz, nie ma do czego się stroić. My, mieszkańcy wsi, ubieramy się tylko gdy idziemy "do ludzi" czyli do kościoła i do miasta.

Gdy dzwonię do koleżanek, one w tym czasie są jakby w innej strefie czasowej.

Z zazdrością słuchałam jak moje koleżanki umawiają się na wieczornego drinka albo na zakrapianą domówkę. Im wystarczyło zrzucić się w drodze powrotnej na taksówkę. Ja musiałabym wziąć samochód albo poprosić męża żeby w środku nocy po mnie przyjechał. Mimo wielokrotnych zaproszeń, rzadko urządzaliśmy imprezy u nas. "Za daleko" - mówiły koleżanki. Wolały umówić się na mieście. Zimą o godz. 20.00 na "mojej" wsi zamiera życie. Gdy dzwonię do koleżanek, one w tym czasie są jakby w innej strefie czasowej - właśnie idą na fitness, wyskoczyły na szybkie zakupy, albo po bułki, bo zapomniały kupić na jutro. Rano biegają w parku, chodzą na rolki, do śniadaniowni, wyskakują na szybką pizzę, do restauracji - dla mnie byłaby to wyprawa na pół dnia.

Pomoc w opiece nad dziećmi zaproponowała córka sąsiadki. W kilka dni później cała wieś wiedziała jak mamy urządzony dom, jaki mój mąż to bałaganiarz i jaką jestem fatalną kucharką.

Wydawałoby się, że wieś jest idealnym miejscem do wychowywania dzieci - bo przestrzeń i świeże powietrze. Prawda, nie musiałam taszczyć wózka z 4 piętra w bloku bez windy, mogłam wystawić śpiące dziecko na taras albo do ogródka, albo iść do drogi popatrzeć na przejeżdżające samochody (główna atrakcja i miejsce spotkań mieszkańców). A ja marzyłam, żeby iść na długi spacer do parku, alejkami, kupić sobie lody, a potem usiąść na placu zabaw i porozmawiać z innymi rodzicami. Gdy chciałam wrócić do pracy pojawił się problem z opiekunką. Kto zechciałby dojeżdżać do nas z miasta ponad 30 km? Pomoc w opiece nad dziećmi zaproponowała córka sąsiadki. W kilka dni później cała wieś wiedziała jak mamy urządzony dom, jaki mój mąż to bałaganiarz i jaką jestem fatalną kucharką. Mój sposób wychowywania dzieci związany z oglądaniem bajek, czy jedzeniem słodyczy, stał się tematem do dyskusji sąsiadek na wiele tygodni. Teraz dzieci chodzą do przedszkola na wsi. Ze strachem myślę o tym, co będzie gdy przyjdzie czas na wysłanie ich do szkoły. Chciałabym, żeby uczyły się w dobrej szkole w mieście. Dzieci moich koleżanek już teraz, jako przedszkolaki, grają popołudniami w tenisa, chodzą na karate i języki obce. W moim przypadku byłoby trudno wygospodarować czas. Pracuję codziennie do późnego popołudnia. Nie wiem, jak to wszystko zorganizuję gdy podrosną i trzeba je będzie wozić do szkoły, na zajęcia, do kolegów. Czy jestem skazana na rolę szofera moich dzieci aż do ich pełnoletności?

Czasami myślę, że nie przemyślałam do końca moich marzeń o domu na wsi.

Zawsze jest coś do zrobienia przy domu. Szczególnie ogród, to nieustanna orka. Zawsze lubiłam grzebać w ziemi, sadzić, podlewać, pielić. Jest jednak zasadnicza różnica w zagospodarowaniu tarasu czy balkonu, a ogarnięciu ogrodu na wsi. Straciłam już fortunę na sprzęt ogrodowy, drzewka, krzewy i rośliny - a efektu na tej przestrzeni nie widać. Podlewanie, koszenie trawy, grabienie liści, przycinanie, nawożenie, zawsze to lubiłam ale teraz, w takiej skali, to prawdziwa orka.

Oczywiście, cudownie jest leżeć w hamaku we własnym ogrodzie i patrzeć na bawiące się dzieci. Czasami jednak myślę, że nie przemyślałam do końca moich marzeń o domu na wsi i gdybym wiedziała jak będzie wyglądało moje życie, nie wyniosłabym się z miasta. Kupiłabym raczej działkę z domkiem letniskowym na weekendowe wypady.

Ostatnio byłam na parapetówce u koleżanki z pracy. Kupiła wielki apartament z ogródkiem i wielkim tarasem, na strzeżonym osiedlu, w okolicach parku. Zazdroszczę jej. Ma wszystkie zalety wsi i miasta w jednym.

Anka

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.