Córka męża - kim ja miałabym dla niej być?

Zazwyczaj dzieci nie akceptują nowych partnerek ojców, co bywa w wielu związkach problemem. W sytuacji opisanej przez Czytelniczkę jest zupełnie inaczej - poziom akceptacji jest według niej aż za duży.

Nie wiem, czy moją sytuację nazwałabym problemem. Raczej jest to swego rodzaju niewygodna sytuacja, w której znalazłam się chcąc-nie chcąc. Jesteśmy z mężem razem od kilku lat. On - rozwiedziony z nastoletnią córką. Ja - bez dzieci. Wiedziałam, że wiążąc się z nim, przyjmuję go "z dobrodziejstwem inwentarza" i nigdy nie zależało mi na tym, żeby w jakikolwiek sposób ukrócić jego spotkania z dzieckiem. Rzecz w tym, że te spotkania jakoś też angażują mnie, co jest miłe, bo świadczy o tym, że oboje oni jakoś starają się nie wykluczać mnie ze swojego grona, ale... Mnie w sumie na tym nie zależy. Bardzo lubię jego córkę, jest miłą i grzeczną dziewczynką, ale nie bardzo wiem, kim miałabym dla niej być? Macochą? Przecież ma własna matkę. Koleżanką? No, niestety, koleżanki już mam - w moim wieku. Zresztą, jaką ja bym miała być koleżanką dla nastolatki?

Cieszę się, że mąż ma z dzieckiem dobry kontakt, tylko dlaczego ja muszę w tym uczestniczyć?

Nigdy nie miałam nic przeciwko temu, żeby on się z nią spotykał i spędzał czas. Wyjeżdżała z nami na wakacje i ferie - i też nigdy mi to nie przeszkadzało. Gorzej, jak to jest każdy weekend i to szczególnie taki, jak ostatnio - spędzany w domu, bo zimno i pada. Cieszę się, że mąż ma z dzieckiem dobry kontakt, tylko dlaczego ja muszę w tym uczestniczyć? Dlaczego mam chodzić na zakupy, obiady i do kina? Dlaczego we własnym domu nie mogę snuć się w piżamie od rana do wieczora przy sobocie (ok, wiem, mogę, ale nie chcę, bo jednak to gość i przy gościu nie wypada pewnych rzeczy robić).

Nie wiem co robić i jak mężowi powiedzieć, że dla mnie te wspólne spotkania to żadna frajda.

Tym sposobem, co tydzień, zamiast odpoczywać spędzam średnio miłe pół dnia lub cały dzień z bardzo sympatyczną, jednak zupełnie obcą mi przecież osobą. Nie wiem, co robić i jak mężowi powiedzieć, że dla mnie te wspólne spotkania to żadna frajda, że chętniej poczytałabym sobie książkę. Czasem też myślę: a może to moja podświadoma niechęć i zazdrość o to, że on miał kogoś innego i inne życie, którego ta dziewczynka jest dowodem? I że w ogóle jestem nienormalna, bo przecież zazwyczaj dzieci nie akceptują nowych partnerek ojców, a ja zamiast się cieszyć, to narzekam. Nie wiem jak z mężem o tym porozmawiać i nie wiem, czy jest taka potrzeba. W końcu nie umrę od tych kilku wyjść, czy dni spędzonych przed telewizorem więcej, a ona kiedyś przecież dorośnie i będzie zaaferowana swoimi sprawami. Nie warto chyba dla własnej wygody psuć czegoś, co dla niego jest ważne, prawda?

Nie-macocha

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.