Singielstwo wcale nie działa na mnie depresyjnie. Tylko czasem...

Nasza Czytelniczka nie ma problemu z samotnością. Bycie sigielką nie jest takie straszne. Ale jest kilka takich momentów, gdy jednak trochę to singielstwo doskwiera...

Taka jest teraz moda, by być i żyć samemu i napawać się tym, rozkoszować karierą i niezależnością, że nikt ci nie mówi, że za późno wracasz z pracy i za wcześnie wychodzisz. Że nikt nie narzuca ci, co masz robić w wolny dzień, bo wolny dzień jest z rzadka. Mamy być wyzwolone, tak się dużo mówi o tinderach, trinderach, sympatiach, facet na raz, facet na dwa razy, dwóch facetów naraz.

Singielstwo wcale nie działa na mnie depresyjnie - tylko czasem.

Raz nawet spróbowałam. Koleś z internetu pieprzył mnie jak worek kartofli przez godzinę, a ja gapiłam się w sufit i powtarzałam cykl Krebsa. Bo pamiętam nawet jeszcze ze studiów. Bo po co się przywiązywać, po co wysłuchiwać, planować, skoro nie ma czasu na związek. 2 godziny na dobę dla siebie wykorzystuję na siłownię i wieczorny prysznic.

Gdzie miałabym kogoś poznać? Długo byłam w związkach, teraz chciałabym odpocząć, nie wchodzić już nigdy w toksyczne relacje. Chcę czekać, aż spotkam kogoś odpowiedniego, nic nie robić na siłę. Singielstwo wcale nie działa na mnie depresyjnie - tylko czasem. Są trzy takie chwile.

Nachodzi mnie ta chwila, że brakuje mi w łóżku mężczyzny. Żeby móc się do niego przytulić.

Pierwsza, typowa. Wieczory. Gdy muszę sama otworzyć sobie kluczem drzwi, bo wiem, że nikt nie czeka. Kubek z niedopitą kawą stoi w tym samym miejscu co zwykle. Okno, niezamknięte przed ulewą strąciło doniczkę z parapetu. Nie mam czasu. Zrzucam torbę z ramion, idę zmyć makijaż, kładę się do łóżka i odpalam komputer. Patrzę się w ekran, nie mam ochoty włączać muzyki, bo cały dzień było wokół mnie głośno, chcę ciszy.

I nachodzi mnie ta chwila, że brakuje mi w łóżku mężczyzny. Żeby móc się do niego przytulić, żeby osłonił mnie przez tym dorosłym życiem, żeby się porozkoszować ciepłem drugiej osoby. Żeby się z nim kochać i wiedzieć, że stoi za tym fascynacja jakaś, jakieś uczucie. Nie układ, że bzykamy się i wychodzi, bo i takie układy są, właśnie. Ale zasypiam. Jestem tak zmęczona, że już nie ma to dla mnie znaczenia. Moje potrzeby gasną wraz ze zgaszoną żarówką.

Idę przez 3 kilometry czując się jak wielbłąd, na którego garbie jest już ciężar klimatu...

Druga sytuacja, to sklep. Bo jednak zakupy trzeba robić. Fajnie mieć na przykład warzywa i owoce, śniadania jadam w domu. A pusta lodówka wygląda dość smutno, więc kupuję. Wchodzę do hipermarketu. Biorę koszyk, pakuję go do pełna, biorę tylko najpotrzebniejsze produkty. Puszki z pomidorami ważą. Kalafior, mięso, butelka oleju, płatki owsiane, mrożonki.

Pakuję to do swojej wielkiej torby, na drugim ramieniu laptop, w dłoniach jajka i woda. Idę przez 3 kilometry czując się jak wielbłąd, na którego garbie jest już ciężar klimatu, a w dół ciągnie go jeszcze dwóch pasażerów na gapę.

Nikt nie zrobi zakupów za mnie. To kolejna rzecz, którą muszę robić sama.

I w tym sklepie i w drodze do domu idę w ciszy. Wiem, że nikt nie pomoże mi udźwignąć siatek. Nikt nie ma wymagań: lubię indyka, nie lubię tuńczyka, za często jemy pomidory, mam ochotę dziś na piwo, jakie wino wypijemy, nie kupuj papierosów, miałaś nie palić. Nikt nie zrobi ich za mnie. To kolejna rzecz, którą muszę robić sama. Sama.

Trzecia jest czasem w środku dnia. Gdy jadę gdzieś i przez okna widzę licealistów, studentów, tych mających czas, chodzących za ręce po Starówce, siedzących we dwoje w knajpach, cieszących się swoją obecnością i codziennością, patrzących się sobie prosto w oczy. Ja patrzę wtedy prosto przed siebie. Łzy mi płyną prosto.

Prosto było. Kiedyś.

Niezdecydowana

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.