Serce nie sługa, ale może lepiej posłuchać rozumu?

Wakacyjne romanse mają swój urok, zwłaszcza, gdy zostają tam, gdzie się "odbyły". Ale można też mieć nadzieję, że będzie ciąg dalszy. Nasza Czytelniczka przedstawia scenariusz tego, co było dalej.

Poznałam go na Mazurach, na wyjeździe sportowym. Wieczorne ognisko, zagadałam, spacer nad jezioro, ewidentna chemia, blask księżyca, rozmowy do świtu. Myślałam, że będzie jak na wyjeździe integracyjnym, całujemy się w nocy, a w dzień udajemy, że się nie znamy. A on rano przyszedł mnie pocałować i przytulić. W ciągu dnia, gdy spędzaliśmy grupą czas nad jeziorem, co jakiś czas podchodził i całował mnie w głowę, siadał koło mnie, rozmawialiśmy na pomoście. Cały dzień był gdzieś w pobliżu. Uwielbiałam to.

Napisał mi, że było wspaniale i że nigdy tego nie zapomni.

Potem drugi wieczór, i to samo, ognisko, spacer nad jezioro, całowanie, przytulanie do świtu. Nie mogliśmy się rozstać, gdzieś w hotelowym korytarzu... Była chemia i mocne przyciąganie temperamentów.

Kolejnego dnia różne grupy pojechały w różne miejsca i już się nie spotkaliśmy, bo my wróciłyśmy do Warszawy wcześniej, nie zdążyliśmy się pożegnać i porozmawiać, co dalej, co robimy z tą znajomością, czy w ogóle cokolwiek robimy. Następnego dnia nie mogłam przestać o nim myśleć. Napisał mi, że było wspaniale i że nigdy tego nie zapomni. No cóż, pomyślałam, było minęło. Fajna, krótka przygoda. I przeszłam przez cały wachlarz emocji - od euforii do załamania.

Obiecywał, planował przyszłość, wspólny dom, dzieci, dwukrotnie zapytał, czy spędzę z nim resztę życia.

Kolejnego dnia wyjeżdżałam na trzy tygodnie. Z rana napisał mi, że nie może przestać o mnie myśleć. I tak przez kolejne trzy tygodnie kontaktowaliśmy się wyłącznie elektronicznie, gdzie pisaliśmy o swoich uczuciach i o tym, jakim zaskoczeniem był tamten weekend. Po moim powrocie spotkaliśmy się, a on przyznał, że ma dziewczynę. Od jakiegoś czasu. I że będzie musiał podjąć decyzję, którą z nas wybrać, bo mu na mnie bardzo zależy.

Trwało to dwa miesiące, całe lato. Jego zastanawianie się, "dokonywanie wyboru", którego faktycznie nie mógł dokonać. Spotkaliśmy się kilka razy, na chwilę dosłownie, był zdecydowanie fanem kontaktów elektronicznych. Obiecywał, planował przyszłość, wspólny dom, dzieci, dwukrotnie zapytał, czy spędzę z nim resztę życia. I wciąż jednocześnie nie mógł podjąć decyzji, którą z nas wybrać. Ja nie naciskałam, nie wyznaczałam deadlinów, schudłam 5 kilo, czekałam cierpliwie, ale bardzo się męczyłam w tym trójkącie. Zaangażowałam się mimo wszystko, jak naiwna małolata. Pierwszy raz w życiu kupiłam filiżanki - na przyszłe sobotnie śniadania, które tak bardzo chciałam jeść razem z nim.

Miał czelność zaproponować mi bycie jego planem B! Wyśmiałam to.

Wreszcie stanowczo oznajmiłam, że oczekuję decyzji. Wmówiłam sobie, że zaakceptuję każdą, ale to ja chciałam wygrać. Podczas spotkania na żywo (alleluja!!), nie poprzez czat, po półtoragodzinnym wstępie, wyliczywszy moje niezaprzeczalne przymioty oraz opisawszy jego silne uczucie względem mnie oznajmił w końcu, że zostaje w swoim związku, który jest "OK". Ale jak już ten związek się rozpadnie, to wtedy... Może...? Miał czelność zaproponować mi bycie jego planem B! Wyśmiałam to i oznajmiłam, że to nasza ostatnia rozmowa.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że przez dwa miesiące robił mi nadzieje, że w końcu może być fajnie - razem. Teraz widzę, że przeoczyłam pewne oczywiste sygnały - gdyby był fajnym i odpowiedzialnym, trzydziestosześcioletnim facetem, podjąłby decyzję w kilka dni, a nie oszukiwał siebie i jeszcze dwóch innych osób tak długo.

Nauczka - serce nie sługa, ale rozum podpowiada temu połamanemu sercu, że lepiej wchodzić w czystą relację, bez żadnych dodatków. Miał dwie dziewczyny, teraz nie ma żadnej, bo ta druga poinformowała tę pierwszą o swoim zaistnieniu.

I.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.