Kiedy tabletka na ból głowy już nie pomaga

Każdy ma lepsze i gorsze dni - wiadomo. A strach ma wielkie oczy. Czytelniczka dzieli się z nami spostrzeżeniami na temat rozwodu, układania sobie życia po nim i strachu, jaki wiąże się z zaczynaniem od nowa.

Często miewam "negatywne olśnienia", w których dopada mnie poczucie winy.

Jeszcze do niedawna to wszystko, co dzieje się w moim życiu, traktowałam w kategoriach snów (wszystko zniknie po otwarciu oczu) lub też jak dobry scenariusz na jeden z odcinków paradokumentalnego serialu "Dlaczego ja?". Jednak dziś zaczynam sobie uświadamiać, że to naprawdę moje życie, ale jakieś odmienione, wyposażone w cały pakiet złych emocji - cierpienia, bólu, żalu i poczucia niesprawiedliwości. Nazywając rzeczy po imieniu: jestem po rozwodzie i całej jego otoczce. Nie korzystałam z pomocy psychologa ani psychoterapeuty. Czasami czytam różne publikacje, wspomnienia, rady ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji i wydaje mi się, że nie jestem z tym sama. Celowo użyłam słów wydaje mi się , gdyż często miewam "negatywne olśnienia", w których dopada mnie poczucie winy i przeraża myśl, że zostałam sama z trzyletnim synkiem, któremu "odebrałam ojca". Albo: co zrobię, jak stracę pracę? Kto mnie będzie wspierał w okresie choroby (bo przecież mogę zachorować)? Po tym olśnieniu zaczyna boleć mnie głowa. Biorę tabletkę - mija ból i znikają negatywne myśli. Do następnego razu.

Zaczęłam wieść życie jakby obok siebie.

Miewam też okresy "samodzielnej babki", w których uświadamiam sobie, że mam cudownego syna, nieźle zarabiam, mam dom, samochód i jestem niezależna. Po krótkiej samoanalizie, w dobrym dla siebie czasie (optymistycznego patrzenia w przyszłość) doszłam do wniosku, że "lekiem" na mój obecny stan jest nie tabletka, ale poczucia bezpieczeństwa. Wydawać by się mogło, że utraciłam je wraz z decyzją o rozstaniu, ale tak naprawdę małżeństwo mi go nie dawało. Bez rezultatu szukałam w nim szczerego "nie martw się, damy radę", "no kto, jak nie my?", odbierało mi natomiast energię i siłę, która jest niezbędna do realizacji wyznaczonych celów. Zaczęłam wieść życie jakby obok siebie, a nie ze sobą, na chwile wyrzekając się tego co "moje".

To małżeństwo bierze rozwód, a nie rodzice.

Nie odnalazłam się w małżeństwie, więc odeszłam, tak, jak odchodzi ktoś, kto ma już dość i przestaje kochać. Pożegnałam swoje ideały, pogubiłam wartości i miałam zacząć od nowa. "Zamykam się w domu" z synkiem, odwołuję spotkania z koleżankami i żyję wspomnieniami. Dopada mnie też obsesja utrzymywania dobrych relacji z byłym mężem. Chcę, aby zabierał syna (mamy ustalone widzenia w wyroku o rozwód), nie utrudniam, kiedy zmienia terminy owych spotkań i mówię zawsze dziecku, że tata i mama go kochają. Nie wiem, na ile to robię dla siebie (aby zagłuszyć wyrzuty sumienia), a w jakim stopniu dla niego, ale powtarzam sobie jak mantrę - to małżeństwo bierze rozwód, a nie rodzice. W różnych publikacjach z zakresu życiowych zdarzeń traumatycznych, można odnaleźć informację, że dwa lata po rozwodzie powraca równowaga życiowa, wtedy też ma rozpocząć się piąty, ostatni etap, mianowicie "nowe życie" - czego życzę sobie i wszystkim (bez względu na płeć).

P.S. Przypomniałam sobie, jak zbawienne dla mnie jest przelewanie na papier swoich uczuć, i emocji (a kiedyś pisałam pamiętniki).

Milady

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.