Synek swojej mamusi, partner swojej kobiety - historia pępowiny, która powinna zostać przecięta

"Jeśli mężczyzna kocha i szanuje swoją matkę, to znaczy, że będzie kochał i szanował swoją żonę" - napisała nasza Czytelniczka, a następnie przedstawiła historię, która pozwala nam na jeden tylko komentarz: lepiej niech nie kocha, co?

Jeśli mężczyzna kocha i szanuje swoją matkę, to znaczy, że będzie kochał i szanował swoją żonę. To piękna teza, bardzo prawdziwa, pod warunkiem, że w miłości i szacunku do matki nie dojdzie do wynaturzenia. Relacja młodego faceta z matką może bardzo dużo powiedzieć zainteresowanej nim kobiecie.

Nie chodzi mi wcale o maminsynków, co nie potrafią sami sobie prania wstawić, kanapki zrobić guzika przyszyć. To jest zupełnie osobna grupa, wrzuciłabym ich do wora społecznych ciamajd, nieukształtowanych, niezdolnych do podstawowego funkcjonowania. I tak, wiem, że i takie stworzenia chodzą po ziemi, a winne temu na ogół są ich mamusie, siostrunie i babunie, które wyjmowały im z rąk noże do chleba, gdy mieli już piętnaście wiosen, mówiąc "zostaw, pokaleczysz się, ja ci zrobię obiadek" . Nie o nich jednak mi chodzi.

Wciąż miewam momenty, gdy wyrzucam sobie, że nie pomogłam człowiekowi, którego kochałam najbardziej w swoim życiu.

Mam na koncie związek z mężczyzną, którego kochająca matka zwichnęła trwale, do tego stopnia, że nie jestem pewna, czy uda mu się kiedykolwiek stworzyć zdrową, fajną relację z inną kobietą. Ja byłam królową wyrozumiałości, bo bardzo go kochałam i widziałam, że ma problem, którego sam prawdopodobnie nigdy nie rozwiąże. Może jednak byłam za głupią partnerką, zabrakło mi wyrozumiałości czy siły. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że wiele bliskich mi osób powtarzało mi przez te kilka lat mojego związku z nim (a także później, gdy ogromnym wysiłkiem udało mi się go zakończyć), że poszłam i tak dużo dalej w swojej woli walki, niż pewnie zrobiłaby to przeciętna kobieta. Nie wiem, jaka to jest przeciętna kobieta. Wiem, że mnie kosztowało to wszystko nieprzeciętnie dużo, a dziś, po kilku latach od (pozornego, jak się czasem okazuje) zamknięcia tego rozdziału, wciąż miewam momenty, gdy wyrzucam sobie, że nie pomogłam człowiekowi, którego kochałam najbardziej w swoim życiu.

Mój były partner ma bardzo kochającą matkę. Taką, która delikatnymi szantażami emocjonalnymi, bardzo umiejętnymi, nie do wyłapania gołym okiem, potrafiła zawsze wymóc na nim to, co chciała. Obiad, lunch, kolacja nawet pięć razy w tygodniu. Wspólne załatwianie spraw urzędowych. Ciągłe angażowanie syna w swoje życie i w swoje sprawy - do tego stopnia, że niewiele nieraz pozostawało mu energii na własne życie i, co było dla mnie szczególnie trudne - nasze.

Gdy mamy dwadzieścia parę lat i idziemy poznać potencjalnych przyszłych teściów, nie zaczynamy od zdania: nie życzę sobie, by pani w ten sposób ze mną rozmawiała.

A matka była przy tym też niezłą eksperymentatorką, takim samozwańczym badaczem reakcji społecznych - wszystko oczywiście z troski o niego. Trochę ironizuję, trochę ją rozumiem. Wszak nie można odmówić matce prawa do zainteresowania się partnerką syna - przecież to może być oszustka, łowczyni majątku, spryciara, chcąca złapać go na dziecko. Może to być zwyczajna, zakochana młoda kobieta, ale to jest ostatnia opcja, którą matka dopuści. Najpierw podda w wątpliwość wszystko. Poddawała eksperymentom mnie i nasz związek. Podsuwała mu, przypadkiem, córki swoich koleżanek, chcąc pokazać, że "tego kwiatu jest pół światu" . Umawiała się z nim na obiad na mieście i "przypadkiem" przychodziła z interesującą kandydatką na partnerkę dla niego. Badała mnie, moje poglądy - zawsze tak, by pokazać mnie z jak najbardziej niekorzystnej strony.

Jak człowiek się uprze i ma tezę, wiele może. Zwłaszcza że, nie oszukujmy się, gdy mamy dwadzieścia parę lat i idziemy poznać potencjalnych przyszłych teściów, nie zaczynamy od zdania: nie życzę sobie, by pani w ten sposób ze mną rozmawiała . A potem też jest trudno, zwłaszcza, gdy wiemy, że jakiekolwiek próby wyjścia z sytuacji odnoszą odwrotny skutek, bo ona się tylko bardziej mści. Pozostaje czekać, aż ON coś z tym zrobi. A gdy wiemy, że nas kocha i chce z nami być, stajemy się cierpliwie i wyrozumiałe. (Wiem, to nie jest mądra strategia, ale to się wie dopiero po czasie.)

Wiedziałam, że był zmęczony tym wszystkim, starałam się więc nie dokładać mu do pieca, nie ciosać kołków.

Dziwicie się, że on, dorosły (choć młody wówczas wciąż - przed trzydziestką) mężczyzna nie widział tego wszystkiego? Trochę widział, trochę pewnie nie chciał widzieć. Najczęściej zbywał to śmiechem, lekceważeniem. Przede mną, wiadomo, bo przed mamą na pewno nie potrafił. Dlaczego? To jest dla mnie do dziś tajemnica. To nie jest słaby człowiek. Jest bardzo ambitny, silny w wielu życiowych sprawach. Tylko w tym układzie z matką jakoś nie umiał. Wiedziałam, że był zmęczony tym wszystkim, starałam się więc nie dokładać mu do pieca, nie ciosać kołków, znosić dzielnie fochy i nastroje mamy, która, w razie niepowodzenia planów, zawsze miała koronny argument: bliżej niesprecyzowana choroba, którą ją trawi i która może ją zabrać z powierzchni ziemi w każdej chwili. Początkowo myślałam, że to prawda, po dwóch latach zrozumiałam, że ta choroba to życie ze skrętem w stronę menopauzy.

Matka nie jest samotna. Jest też ojciec. Są szczęśliwym małżeństwem od wielu lat. Prowadzą ciekawe, pełne podróży i spotkań towarzyskich życie. Matka ma satysfakcjonującą pracę, którą lubi. Nie jest zatem tak, że samotna, rozwiedziona, starzejąca się kobieta nie ma co zrobić ze swoim życiem, wiesza się na synu. Na starszym synu też się wieszała, ale, domyślam się, że właśnie z tego względu mieszka on od ponad dekady w Stanach. Na tyle daleko, że nie można wpaść w weekend, ot tak, z niezapowiedzianą wizytą.

Takie matki powinny przechodzić jakąś terapię, bo to jest chore.

Prawda jest taka, że przy takiej osobie jak ona jedyną opcją jest zupełnie odcięcie się, ale tego nigdy nie chciałam od niego wymagać. Ona trzymała kurczowo nieprzeciętą pępowinę, szarpała za nią co jakiś czas, by przypomnieć, że jest. Ale, gdy czuła, że przegina, odpuszczała na parę tygodni, nawet miesięcy. Wydawało się, że poszła po rozum do głowy i już będzie pięknie. Do czasu. Odeszłam po sześciu latach, bojąc się strasznie, że popełniam wielki błąd. Dziś wiem, że to była mądra decyzja. Jak można pomóc sobie czy bliskiej osobie, która tkwi w czymś takim?

Do dziś nie wiem. Wiem tylko tyle, że takie matki powinny przechodzić jakąś terapię, bo to jest chore. Ważne jest dla mnie, by mój partner miał zdrową relację z mamą, bo to znaczy, że szanuje kobiety, zgoda. Ale nie obrażę się, gdy mój przyszły mąż powie, że nie lubi swojej mamy i może ją widywać tylko w święta.

K.

Więcej o:
Copyright © Agora SA