O narkotykach, rowerach i teleportacji

W tym mieście łatwiej o ścieżkę amfetaminy niż ścieżkę rowerową - tak zaczyna swój list nasza Czytelniczka Ewa. I opisuje realia codziennego przemieszczania się rowerem, autobusem...

W tym mieście łatwiej o ścieżkę amfetaminy niż ścieżkę rowerową. Dotyczyło chyba Łodzi. Zobaczyłam ostatnio to zdanie na koszulce, która miała w sposób kontrowersyjny zwrócić uwagę na problem braku infrastruktury rowerowej. I tak siedzi mi w głowie. Po pierwsze dlatego, że może je wypowiedzieć praktycznie każdy mieszkaniec polskiego miasta - w każdym mieście w naszym kraju łatwiej zdobyć jakikolwiek narkotyk niż korzystać z wygodnych i dostosowanych do warunków rozwiązań skierowanych do cyklistów. Bo nie chodzi o to, by stworzyć jedną ścieżkę rowerową. Może tak myślą politycy i samorządowcy. Każdy zapalony rowerzysta dobrze o tym wie, że dwukilometrowy odcinek to nie jest zadowalające rozwiązanie dla osoby, która porusza się rowerem. I nawet nie chodzi tylko o kulturę jazdy, bo przecież cały czas nie wiadomo, gdzie mamy jeździć kiedy skończy się odcinek ścieżki rowerowej: po drodze czy na chodniku? Chodzi również o warunki jazdy. Brak ścieżek. Wysokie krawężniki. Krzywe chodniki. Brak miejsca na bezpieczne pozostawienie roweru. Zepsute rowery. Nie wymyślono jeszcze rowerów mających funkcję wyszukania kolejnego odcinku trasy rowerowej i teleportacji na tenże odcinek, w celu kontynuacji podróży. Może okulary google'a mogły by posiadać taką aplikację? Pomysł na pierwszy milion. Zanotowałam.

I znów słyszę: Spierdalaj na drogę! Po chodnikach się nie jeździ!

Z chodników nas wyganiają, bo stwarzamy zagrożenie. Jeździmy za szybko. Tak szybko, że babcia z zakupami, parasolką i telefonem komórkowym w ręce, wyglądająca na bardzo schorowaną (opanowana do perfekcji rola) potrafi w biegu wykrzyczeć "Spierdalaj dziwko z chodnika!". Tak. Babcie znają takie słowa. Albo starsze małżeństwo idące całą szerokością chodnika. Dojeżdżając dzwonię moim dzwonkiem, prosząc tym samym o trochę miejsca na przejechanie. Kulturalnie. Jak przystało na dorosłego człowieka. I znów słyszę "Spierdalaj na drogę! Po chodnikach się nie jeździ!". No chyba faktycznie za dużo prosiłam. Jadąc drogą z samochodami narażam się na duże niebezpieczeństwo (na chodnikach jest psychiczny atak, tutaj faktyczne fizyczne zagrożenie), gdyż bliskie spotkanie z taką maszyną dla mnie skończy się bardzo źle. Nie mogę ufać kierowcom, bo często nie wiedzą jak się zachować przy rowerzyście (nie znają przepisów) lub po prostu mnie nie widzą. I też często słyszę "Spierdalaj na chodnik!". Takie mamy kulturalne i miłe podejście do drugiego człowieka w naszym kraju.

Takich ludzi spotykam poruszając się rowerem. I nie są to sytuacje wyjątkowe, ale przyznam szczerze, że praktycznie codzienne. Jestem naprawdę miłą rowerzystką. Jeżdżę zgodnie z zasadami (przeważnie), niezbyt szybko i staram się szanować innych uczestników ruchu. Uśmiecham się do ludzi, jeśli mam dobry humor. Ale nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się krzyczeć i przeklinać w miejscu publicznym do obcych osób. Do bliskich, owszem. Może nie jestem przystosowana do obecnych warunków? Kierowcy irytują się kiedy widzą rowerzystów. Może dlatego, że nie wiedzą jak się zachować, może dlatego, że czują się lepsi? Może dlatego, że jesteśmy znerwicowanym i zestresowanym narodem, co zwłaszcza objawia się na drogach? Nie wiem. Sama jestem kierowcą, pieszym i rowerzystką. Przyznam, że kiedy jadę samochodem irytują mnie piesi (beznadziejny przypadek braku tolerancji! Och!). To wpychanie się na pasy, bez oglądania. Jakby ludzie wyłączali mózgi i zapominali, że tu można zginąć? Taka nasza natura skomplikowana.

Faceci w pewnym wieku osiągają po prostu pewien stan, którego my kobiety niezależnie od wieku nie zrozumiemy - mają na wszystko wyjebane.

Na rowerze jeżdżę praktycznie cały rok i jest mi ciężko. Ze względu na brak ścieżek rowerowych, warunki pogodowe i brak miejsca do parkowania czy przypinania roweru. Pewnie łatwiej zimą byłoby kupić miesięczny i jeździć śmierdzącym MZK. Zostać częścią wybornego towarzystwa. By przybliżyć temat przygotowałam małą klasyfikację. Pierwszą grupą są schorowane staruszki - płeć żeńska (znów!), które praktycznie ostatkiem sił wczołgują się do autobusu, ledwo stojąc na nogach szukają wolnego miejsca, a potem teleportują się do drzwi, by wysiąść pierwsze na swoim przystanku. Albo gdy zwolni się miejsce w kierunku jazdy, w ciągu sekundy są na drugim końcu autobusu, zajmując swoje upatrzone, idealne miejsce, które ugoszczą swoimi fałdkami tłuszczu, tylko jeden przystanek. Pewnie kumulują swoją energię w jakim dziwny popaprany sposób? Cel. Kumulacja. Opad z sił? Nie wiem jak one to robią.

Natomiast dziadkowie mają zupełnie inny sposób wykorzystywania energii. Oszczędnie. Z głową. Cały czas to samo żółwie tempo, zupełnie niezależne od wysiadania, wysiadania, fazy autobusowej hibernacji czy zmieniającego się rozmieszczenia ludności w autobusie. Faceci w pewnym wieku osiągają po prostu pewien stan, którego my kobiety niezależnie od wieku nie zrozumiemy - mają na wszystko wyjebane. Ten stan to kwintesencja mądrości życiowej. Dla kobiet w tej alternatywnej rzeczywistości nieosiągalna. Dla nich nie ma znaczenia czy wysiądą z autobusu 30 sekund wcześniej, bo ich życie płynie w jednym tempie. To samo u lekarza. Babcie to atakujące wojowniczki pełne werwy aczkolwiek śmiertelnie chore, a dziadkowie niezależnie od swojego stanu zdrowia czekają spokojnie na swoją kolej. Pomijam tutaj grupę kombatantów, gdyż to zupełnie inna kategoria. Miałam nieprzyjemność stoczyć bitwę na korytarzu jednej z przychodni z pewnym zawziętym kombatantem o dwóch kulach i bojowej osobowości. Przyznam szczerze, że przegrałam, choć z maksymalną zawziętością chciałam wygrać.

Znaki rozpoznawcze to przede wszystkim wszechogarniający smród, który ogarnia cały autobus.

Drugą, dosyć sporą grupą w autobusach MZK są wiecznie nadąsane nastolatki - tutaj płeć nie ma znaczenia, bo poziom nadąsania i zmanierowania jest taki sam. Znaczenie ma wiek i czas, w którym te młode osobnik mają taką a nie inną postawę do otaczającego ich świata. Każdy dorosły jest postrzegany w podobny sposób. Jedynym osobnikiem, w stronę którego może ewentualnie zostać skierowane w miarę pozytywne spojrzenie (jeśli je dostrzeżemy spod zbyt długiej, zafarbowanej na dziwny kolor i zasłaniającej całe oczy grzywki) lub ewentualnie coś na kształt uśmiechu, to osobnik podobnego wieku lub odmiennej płci. Znaki rozpoznawcze tej grupy to: kolorowe i zbyt duże słuchawki na głowie, rozpięte płaszcze i kurtki (pomimo ujemnej temperatury), ciągnące się po ziemi szaliki, na które trzeba uważać wsiadając do autobusu, bo mogą owinąć się wokół szyi i spowodować przyduszenie, jakiś smartfon/ajfon czy inny fon, cud techniki przyklejony na stałe do rąk, patykowate nóżki i ta obojętność czy nieobecność. Dosyć ciężko to dokładnie sklasyfikować. Tak jakby ich fizycznie tu nie było. Przerażające.

Trzecią grupą są osoby bezdomne, które w okresie zimowym zdecydowanie częściej korzystają ze środków komunikacji miejskiej, a zdecydowanie mniej ze środków czystości i wody. Znaki rozpoznawcze to przede wszystkim wszechogarniający smród, który ogarnia cały autobus z prędkością nie dającą się zmierzyć w żaden logiczny sposób oraz ciekawie zagospodarowany w sposób architektoniczny z nutą dadizmu wózek z życiowym dobytkiem. Człowiek nie wie czy ma uciekać, bo smród działa trochę jak ogłupiający jaś - nie wiemy co się z nami dzieje i jak mamy się zachować. Z jednym wyjątkiem - nikt nie ma ochoty się śmiać. Nagle wszyscy pasażerowie autobusu kotłują się w jednym kącie (najbardziej odległym od zagrożenia) lub przy wyjściu (również tym najbardziej odległym), nerwowo przebierając nogami i rozglądają się ile zostało do następnego przystanku. Najbardziej przechlapane ma osoba, obok której z zaskoczenia usiądzie wspomniany osobnik.

Wolę wciągnąć amfetaminę i przejechać się do pracy rowerem.

Czasem się zmyślisz, zapatrzysz, a tu nagle bach! Taki pasażer. Możliwość ucieczki jest ograniczona poprzez obezwładniający smród i cały dobytek bezdomnego, który blokuje swoją objętością jedyną drogę ewakuacyjną. Wszyscy jednak wiemy, że w momencie zagrożenia mobilizujemy nasze siły, aby przetrwać. Strach i adrenalina osiągają maksymalny poziom! Tak też zachowują się wtedy pasażerowie zaatakowanego pojazdu. Wejście osoby bezdomnej do autobusu to swego rodzaju powszechny atak broni biologicznej. Może się zdarzyć każdemu i wszędzie. Autobusy odpadają. Przyznam, że próbowałam, ale nie daję rady. Na piechotę też nie mogę, bo ortopeda zakazał codziennego spacerowania. Ponoć nie wskazane przy zwyrodnieniach stawów kolanowych. Wolę wciągnąć amfetaminę i przejechać się do pracy rowerem. Dojadę ochlapana błotem (przez złośliwe samochody), z centrowanym kołem (dzięki krzywym chodnikom) ale też zarumieniona od zdrowego i napełniającego energią powietrza. Będę miała trochę więcej siły by rozpocząć kolejny popaprany dzień.

Takie jeszcze jedno ostatnie przemyślenie mam. Wszystkie problemy rozwiązałaby możliwość teleportacji, więc niech ci zdolni, piękni, polscy studenci pracują nad tym rozwiązaniem. Przecież mamy taką uzdolnioną młodzież, co wymyśla jakieś roboty czy inne cuda i wygrywa międzynarodowe konkursy. Musi się udać! Nie potrzebowalibyśmy dróg, ścieżek rowerowych ani amfetaminy. Zniknął by stres komunikacyjny i nerwowość samochodowa. A jakie zalety dla środowiska naturalnego? Tacy modni i eko byśmy byli. Fajnie. To pomysł na drugi milion. Niech ktoś sobie zanotuje.

Ewa

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.