Cudze dzieci przeszkadzają mi w (normalnym) życiu

Czy może nasza Czytelniczka przesadza w swoim poczuciu, że dzieci koleżanek z pracy mają ogromny wpływ na jej życie? A z drugiej strony - czy matki to specjalny gatunek, który musi być pod ochroną, bo wyginie? Czasem chyba faktycznie można poczuć się, jak matka cudzych dzieci.

Mam ponad trzydziestkę i cały czas świata dla siebie. No może trochę przesadziłam. Cały czas, którego nie zajmują mi problemy z cudzym rodzicielstwem. Pracuję od dwunastu lat i - rzecz oczywista - pracowałam i pracuję z wieloma kobietami. W tym i z matkami, i z dziewczynami, które w trakcie naszej wspólnej pracy zaszły w ciąże. I szczerze, to czuję że mam trochę przesrane.

Bardzo doceniam towarzyskie kontakty w pracy. Pomijając to, że za swoją pracą przepadam i zwykle przepadałam (choć oczywiście zawsze było na co ponarzekać), to "towarzyskość" w pracy bardzo cenię. A ściślej - ceniłam, bo mam wrażenie, że jestem jelonkiem, który niechcący wylazł prosto przed watahę wilków. Kontakty towarzyskie wymagają bowiem poświęceń. I dopiero po jakimś czasie dostrzegasz, że one jednak działają tylko w jedną stronę. Albo tylko w przypadku podobnych tobie koleżanek singielek/bezdzietnych.

Zadowolona koleżanka pojawia się w pracy. Błyszczy, lśni i promienieje. Ha, ciąża!

Ale jest w tym też edukacyjny aspekt - cudza szczerość. To ona nauczyła mnie, że świat jest obrzydliwy. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy wśród dalszych i bliższych (przyjmijcie to w czasie przeszłym) znajomych (ach, nie tylko z pracy), usłyszałam teksty o tym, że czekają na umowę, zajdą w ciążę i WOLNOŚĆ. Pracodawca to taki twór, który służy nam do realizacji planów życiowych. Pracodawca istnieje dla nas. Żebyśmy miały z czego ssać, gdy przyjdzie pora. Po wieloletnim słuchaniu rozmów moich znajomych, spokojnie stwierdzam, że nie dziwi mnie to, że ciężko byłoby mi zmienić pracę. Po tym, co wygadują te roszczeniowe laski, oko bieleje i włos się jeży.

Zadowolona koleżanka pojawia się w pracy. Błyszczy, lśni i promienieje. Ha, ciąża! Gratulujesz ze szczerego serca. Nie martwisz się też zbytnio o losy pracy, bo koleżanka zawsze miała jasno określone poglądy. Co jeszcze lepsze - nadal ma. Będzie pracować, bo może z domu, bo się świetnie czuje. Szef dał takie terminy na wykonanie zadań, żeby mogła się wyrobić, nawet jak będa dopadać ją klasyczne mdłości. Wszystko cudownie, aż do pierwszego sms-a o 22.30 w niedzielę. "Miałam zrobić na jutro, ale rzygam jak kot, umieram, boli, chyba dzieje się coś złego, czy możesz mi pomóc!?". Rany, jasne że mogę, ona ma tam dziecko w brzuchu, dramat jakiś, oby tylko nic się nie stało. O trzeciej nad ranem kończę jej zadanie, jest gotowe do wysłania. Jeszcze nie zastanawiam się nad drobnostką - przecież miała na to dwa tygodnie. O szóstej rano kolejna wiadomość "Kochanie, ale wyślij jako ja, dobrze? Bo jak się nie będę wyrabiać, to mnie zwolnią". Po trzech godzinach snu, zgodziłabym się to wysłać w imieniu Ben Ladena, ze słowem BOMBA w temacie. Wysyłam.

I kogo to widzą moje oczy? Szczęśliwą przyszłą matkę, pogodną i zadowoloną.

To był błąd, bo nagle sytuacja się powtarza. I jeszcze raz. Nie robię afery, bo w końcu resztę swoich spraw służbowych ogarnia sama. Jak bardzo się mylę, uświadamia mi przypadkowo zasłyszana rozmowa na korytarzu. Druga koleżanka z pracy, właśnie żali się, że już trzeci raz robi coś za X. Na następną wiadomość odpowiadam grzecznie, ale stanowczo. Mówię, że mam własne rzeczy do zrobienia i nie dam rady. W nocy zżera mnie stado myszy. Rano zżerają mnie koleżanki z pracy. "Jej dziecko będzie pracowało na twoją emeryturę" - słyszę - "nie umarłabyś, jakbyś pomogła" . Serio, nie wiedziałam, że poszła się bzykać aby ratować świat. I nie, nie umarłabym. Wystarczy, że mam za nią mdłości.

Udręczona wymuszam na szefie dwa dni wolnego. Odwiedzam dentystę (na szczęście ząb udało się uratować), potem na zasłużone zakupy. I kogo to widzą moje oczy, trzymające się na zapałkach? Szczęśliwą przyszłą matkę, pogodną i zadowoloną. Zabiera mnie na kawę i papla. O tym, jak to fantastycznie że jednak udało się z tym zwolnieniem, że teraz to przynajmniej jest czas wszystko ogarnąć, że pomalowała już pokój na fioletowo. Hamuję naturalny odruch wylania na nią mojej kawy i oddalam się mówiąc, że mam budyń na gazie. Kasuję jej numer z telefonu, maile przekierowuję do spamu. Gdzieś na pewno jest następny jeleń. Znajdzie.

Najpierw koleżanka idzie na zwolnienie na dziecko, potem zaraża się od dziecka i idzie na własne.

W sumie wolę już tę znajomą, która gdy tylko dowiedziała się o zajściu w ciążę, zadzwoniła do mnie i zapytała, czy znam ginekologa, który nie robi problemu ze zwolnieniem. Powiedziałam, że nie znam i zapytałam po co zwolnienie (ze szczerą troską). A ona odpowiedziała, że w ciąży ma do załatwiania ważniejsze rzeczy, niż "nabijanie kabzy firmie". Spoko, fakt że firma "nabijała jej kabzę" przez ostatnie dwa lata, nie ma tu żadnego znaczenia. Zapytacie czy to był UCZCIWY pracodawca? Był. Nabijał naprawdę zacnie. Nadgodziny? A skąd. Pracownik musi odpocząć. Skończył się płatny urlop, a tu promocja do Egiptu. Zawsze udawało się dogadać. Ciąża? "Cudownie, siedź w domu, w końcu możesz pracować stamtąd. Ojej, nie masz internetu? Spoko, wybierz sobie firmę, zapłacimy rachunek". Wdzięczność pracownika? Nie rozśmieszajcie mnie.

"Mały ma gorączkę" , mówi smętnie koleżanka z pracy. "Wyjdę dziś godzinkę wcześniej, co?" . Oczywiście, nie ma problemu, wiadomo, że dzieckiem trzeba się w tej sytuacji zająć. Następnego dnia przyjdzie sobie później, a ja skorzystam i niedługo wyskoczę sobie wcześniej i pojadę do tego serwisu, bo mi w kole samochodu coś stuka. Niestety znowu mi się wydaje, że to będzie niedługo, bo proces jest prosty. Najpierw koleżanka idzie na zwolnienie na dziecko, potem zaraża się od dziecka i idzie na własne. Cudem zdrowieje w piątek, bo w sobotę ma ważną imprezę. Ponieważ za wcześnie wyszła z domu - w poniedziałek słabuje. Do tego oczywiście nie było komu się pożalić, zatem ja się dowiem jak wyglądała wysypka, jak okropny był lekarz i gdzie młode narzygało. Mam problem, bo nie bardzo mogę uraczyć opowieścią zwrotną o uszkodzonym czujniku ciśnienia, gdyż ten - jak na złość - nie rzygał. Mówicie, że jestem suką? Nie jestem, pierwsze 128 razy byłam naprawdę zaciekawiona i współczująca.

Ale oczywiście wszystko da się ustalić, załatwiam sobie kolejny wolny dzień, bo koło już frunie dwa metry za mną, rodzice grożą mi wydziedziczeniem, a znajomi przestali do mnie dzwonić, bo przecież i tak nie mam czasu. I oto nadchodzi, to już jutro. I wieczorem wiadomość: "niania mi się rozchorowała, muszę zostać w domu, a wiesz, spotkanie jest... listę trzeba zrobić... z kontrahentem się spotkać" . Gryzę felgę, odwołuję wizytę w serwisie. Przekładam wolne na "za tydzień". Za tydzień w przedszkolu panuje ospa. Trzeba zostać z dzieckiem w domu. Pytam grzecznie, czy dziecko ma ojca. Oczywiście, że ma, ale przecież ona nie może go tym obarczać. On ma takie ważne stanowisko i nie może opuszczać ani jednego dnia w pracy. Tak sobie myślę, że skoro jej stanowisko jest takie nieważne i takie niewymagające, to może by je jednak zlikwidować?

Moje zwolnienie na własne dolegliwości zawsze będzie mniej ważne, niż angina sześciolatka koleżanki.

Ale nie ma problemu, przepracowałam uczciwie te kilka dni, w następny weekend na pewno uda mi się odetchnąć. Niestety znowu zapomniałam, że dzieci chorują głównie w piątki. I cały weekend trzeba je wietrzyć. Delikatnie pytam, czy nie mógłby ich wietrzyć kto inny, bo ja mam już jakieś odkładane od dawna plany. Co słyszę? "Jakbyś miała dzieci, to byś wiedziała, że plany nie istnieją" . Ależ kochanie. Ja mam dzieci. Twoje. Faktycznie, nauczyłam się już nie robić planów.

"Jestem dumna, że dzieci nie przeszkadzają mi w pracy" - słyszę od miłej koleżanki kilka dni później. Faktycznie, jej nie przeszkadzają. A ja pewnie powinnam być wdzięczna, że nie musiałam ich rodzić. Na szczęście na to jeszcze nie wymyślili obowiązkowego zastępstwa. Za to ja wymyśliłam sposób - wypowiedzenie. Zostałam pokonana. Czy w następnej firmie jest lepiej? Przemilczę to.

Nie mam psa, kota, aligatora, nikt mi nie da zwolnienia na samochód, a moje zwolnienie na własne dolegliwości zawsze będzie mniej ważne, niż angina sześciolatka koleżanki. Ja naprawdę z przyjemnością zrezygnuję z tej emerytury, dla której wszyscy się poświęcają, tylko nie każcie mi się poświęcać dla waszych dzieci. Doświadczenie ostatnich dwunastu lat pokazuje mi, że to jeszcze nie koniec.

Zmienię zdanie, jak będę miała własne? Pokażcie mi ten tekst. Przysięgam, że publicznie się ukorzę. Myślę jednak, że nie będzie takiej potrzeby, na szczęście istnieją jeszcze kobiety, które dzieci mają głównie na Facebooku. Ale to już zupełnie inny problem.

Ilona

Więcej o:
Copyright © Agora SA