Nie taka znowu Matka Polka - o motywacjach do macierzyństwa

Napisała do nas Czytelniczka, która nie planuje dzieci i z rosnącym przerażeniem przygląda się motywacjom koleżanek: niektóre zostają matkami z wygody, inne ze strachu przed samotnością.

Postanowiłam napisać do Was zainspirowana tekstem redaktor Zielińskiej: Nie chce mieć dzieci? Nie potępiaj. Nie zazdrość. Szanuj. Dotyka mnie to osobiście, bo jestem kobietą w okolicach trzydziestki, która nie planuje dzieci i wiele razy dostałam za to po głowie, mimo że, teoretycznie, to sprawa tylko moja i mojego partnera.

Mimo że nie mam niczego na kształt instynktu macierzyńskiego, lubię dzieci i nie mam nic przeciwko posiadaniu ich przez innych. Bo niby dlaczego - przecież każdy układa sobie swój los tak, jak chce. Irytuje mnie tylko, że duża część naszego społeczeństwa traktuje założenie rodziny jako jedyny słuszny plan na życie. Ludzie bezdzietni oceniani są jako leniwi i wygodni.

Ale czy decyzji o powołaniu na świat dzieci towarzyszą zawsze najszlachetniejsze motywy? Świat nie jest przecież tak czarno-biały, jakby się mogło niektórym wydawać.

"Naprawdę nienawidzę swojej pracy i szefa, więc wymyśliłam, że pójdę na L4 i na macierzyński."

Nigdy nie zapomnę szoku, jaki zgotowała mi moja była współlokatorka, kiedy ogłosiła, że spodziewa się dziecka. Zawsze mówiła o tym, jak o odległej przeszłości, aż tu nagle ciąża i to wcale nie wpadka. Oto, jak argumentowała swoją decyzję:

"Wiesz, my z F. zawsze myśleliśmy w przyszłości o dziecku, a teraz dostałam umowę na czas nieokreślony, naprawdę nienawidzę swojej pracy i szefa, więc wymyśliłam, że pójdę na L4 i na macierzyński teraz, a po rozwiązaniu poszukam czegoś nowego. Strasznie się bałam, że będziemy mieć kłopoty z poczęciem, bo gdybym musiała jeszcze rok chodzić do tej pracy, to chyba bym zwariowała. Na szczęście udało się za pierwszym podejściem". I rzeczywiście Ela już dwa tygodnie później dostała zwolnienie lekarskie, na którym przebywa po dziś dzień. Oczywiście zdrowa jak koń. Rozwiązanie lada chwila.

Kaśka bardzo wcześnie straciła ukochanego ojca. Od zawsze towarzyszyła jej pustka i poczucie, że musi założyć rodzinę jak najszybciej. Na studiach poznała Patryka. Kilka miesięcy później byli już zaręczeni. Starania o dziecko rozpoczęli już w noc poślubną. I udało się, pierwszą rocznicę ślubu spędzili już we troje. A właściwie we czworo, mieszkają kątem u jej matki. Starają się związać koniec z końcem, bo jakoś być musi. Dramat przeszli, gdy popsuła się pralka, bo po urodzeniu dziecka budżet rodzinny dramatycznie się skurczył. Nie stać ich na to, żeby Kasia mogła zostać w domu, musiała wrócić do pracy, nie stać ich na opiekunkę. A Kasia tylko płacze po nocach, że panie w żłobku znowu odparzyły pupę jej maluszkowi.

Baśka jest już pod czterdziestkę. Mnóstwo nieudanych związków, patologicznie złamane serce i strach, że kolejny mężczyzna sprawi jej zawód. Samotność. Jej synek jest owocem przelotnego romansu. Nie wiem czy tamten facet wie, że jest ojcem. Dziecko jest dla Baśki. "Nareszcie mam kogoś do kochania. Kogoś, kto będzie kochał mnie zawsze i bezwarunkowo". Nie zazdroszczę przyszłej synowej.

Nie lubię określenia "mam dziecko". Przecież to dzieci mają nas.

Wszystkie trzy przykłady są autentyczne i dotyczą moich znajomych. Moim zdaniem łączy je jedno. Instrumentalne traktowanie macierzyństwa. Czy dziecko sprowadzamy na świat po to, żeby coś sobie załatwić? Żeby załatać własne emocjonalne niedostatki, uleczyć bolączki? Żeby ułatwić sobie życie?

Nie lubię określenia "mam dziecko". Przecież to dzieci mają nas. Rodziców - bogów, cały świat. I to jest nie tylko korzyść, miłość, ale i największa odpowiedzialność, jaką można sobie wyobrazić. Chociaż z drugiej strony, gdyby wszyscy myśleli tak, jak ja, to pewnie ludzkość już dawno by wymarła.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.