Gdy zawodzi nas rzeczywistość, czas dokonać przełomu w życiu

Nasza Czytelniczka przez wiele lat udawała szczęśliwą żonę i zadowolonego człowieka. Musiała, bo dokonała życiowego wyboru i pragnęła konsekwentnie podążać swoją ścieżką. Ale czy tak da się przejść przez całe życie?

Mam 32 lata i gdyby ktoś jeszcze rok temu powiedział mi, że moje życie obróci się do góry nogami, a właściwie, że to ja je tak odwrócę, z pewnością napotkałby na ogromny sprzeciw z mojej strony.

Przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że jestem szczęśliwą żoną, że moje życie jest w porządku. No przecież mam męża, pracę, jakoś wszystko się układa. No właśnie -  jakoś... I ta bylejakość w końcu przestała mi wystarczać.

Byłam oczkiem w głowie mamy, po części spełniając jej niespełnione aspiracje życiowe.

Wyszłam za mąż mając 21 lat - z własnej nieprzymuszonej woli, ale wbrew dobrym radom rodziny. Pochodziliśmy z mężem z dwóch skrajnie różnych domów - on z rodziny katolickiej, jak to jest teraz w modzie mówić, ja - z protestanckiej, ale skrajnie niepraktykującej. On z normalnego domu, ja z rodziny, gdzie prym wiódł ojciec alkoholik. Mimo warunków jakie miałam w domu, a może powinnam napisać "jakich nie miałam", jako dziesiąte dziecko w rodzinie i jedyne, co warto zaznaczyć, które ukończyło szkołę średnią, a później studia. Byłam oczkiem w głowie mamy, po części spełniając jej niespełnione aspiracje życiowe.

I nagle na drugim roku studiów oświadczyłam, że wychodzę za mąż. Dziś, po trzynastu latach od tego momentu wiem, że był to cios dla mojej mamy, bo nie takiego partnera życiowego widziała dla mnie. Chodziło przede wszystkim o różnicę intelektualną pomiędzy moim mężem a mną.

Początki związku były ok, ale bez większych wzlotów i upadków. Nie mogę powiedzieć, że nie kochałam swojego męża, bo przez wiele lat go kochałam, godząc się na jego zachowanie wobec mnie. I właśnie ta miłość przysłaniała mi moje prawdziwe pragnienia i wolę serca. Dziesięć lat zajęło mi zrozumienie samej siebie i dojście do konkretnych wniosków. Przez dziesięć lat tworzyłam wokół siebie aurę szczęśliwej żony, w ogóle szczęśliwego człowieka, gdy tak naprawdę krwawiło mi momentami serce z braku zrozumienia i poczucia bezpieczeństwa.

Po części wiem, że to moja wina, że godziłam się na to wszystko.

W ciągu tych wszystkich lat małżeństwa stałam się cholernie silną kobietą, bo tego wymagała ode mnie sytuacja, ponieważ to ja pracowałam, utrzymywałam dom, myślałam zawsze za nas dwoje, gdy mój mąż wiódł beztroskie życie w domu przed telewizorem i myślał, że tak jest ok. Po części wiem, że to moja wina, że godziłam się na to wszystko. Na to, żeby nie pracował, na to, że znosiłam jego humory przepraszając wiele razy za coś, co nie było moją winą tylko dla świętego spokoju, za to że nie powiedziałam sobie wcześniej "dość!". Jednak muszę powiedzieć o tym, że on sam chyba na wiele swoich zachowań nie miał wpływu, jego ograniczony umysł nie pozwalał na zrozumienie sytuacji, a tym bardziej mnie. Dziś wiem, że denerwowało go w naszym związku to, że nie umiał sobie poradzić z moją inteligencją, nie umiał porozmawiać na żaden temat, a podczas kłótni nigdy nie umiał wyciągnąć konkretnych argumentów przeciwko mnie. Nie rozumiem tylko, dlaczego nigdy nie próbował nic z tym zrobić - przecież w swoim życiu nie przeczytał chyba ani jednej książki, ani jednego artykułu w prasie, nie próbował choć odrobinę mi zaimponować, bo po co.

Nie mamy dzieci. Zawsze miałam jakąś wymówkę. Najpierw studia, później przez lata utrzymywałam dom sama - więc niby jak? -  potem robiłam to z premedytacją, po prostu bałam się, że będą takie jak on... A najgorsze jest w tym to, że udało mi się wmówić samej sobie, że wcale ich nie chcę i nie potrzebuję, że jestem na tyle silna, że mogę bez nich żyć.

To wszystko były zwyczajne brednie. Powiem szczerze, iż dziś wiem, że pragnę mieć dziecko. Wiem, że jeżeli napotkam na swojej drodze człowieka wartego moich uczuć, to dziecko będzie dopełnieniem naszej miłości, bo nadal wierzę w miłość. Jestem kobietą świadomą siebie i swoich pragnień, ambitną, niezależną, która zawsze dążyła do czegoś. Wyznaczałam sobie cele w pracy i pięłam się po szczeblach kariery zawodowej, o ile można to tak nazwać, próbując zagłuszyć swoje własne pragnienia bycia docenianą na płaszczyźnie domowej i rodzinnej. Mam tego świadomość i dziś wiem już, że praca nie jest dla mnie najważniejsza. 13 października minęło dziesięć lat i dziesięć miesięcy od dnia mojego ślubu i wiecie gdzie jestem teraz?

Nadal jestem odważna i przebojowa, teraz chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, bo w końcu mogę być sobą.

Od półtora miesiąca mieszkam sama, podjęłam najbardziej słuszną decyzję w swoim życiu, uwolniłam się od krzyków, bezpodstawnych oskarżeń, od nierozumienia i totalnej głupoty. Jestem wolna mentalnie, choć nie wedle prawa. Ale nadal jestem silna i uparcie dążę do celu, bo tak mnie nauczyło życie - że nikt nie zrobi za ciebie niczego, sam musisz podejmować decyzje, nie jest ważne czy trafne, czy nie. Nadal jestem odważna i przebojowa, teraz chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, bo w końcu mogę być sobą. Zaczęłam od tego, że obróciłam swoje życie do góry nogami. Jestem wojowniczką. Siła wojowniczki wypływa z mojej duszy, która (choć z bliznami) na nowo rozkwita jak kwiat.

W końcu mogę być sobą - nic nie udając i nie podporządkowując się partnerowi za wszelką cenę.

Na początku tego roku zmieniłam pracę, później uświadomiłam sobie, kim tak naprawdę jestem i czego od życia pragnę. Podjęłam najważniejszą decyzję w moim życiu, a teraz stawiam na siebie i swoje szczęście. Mam poczucie własnej wartości, własne ego, w końcu mogę marzyć i realizować te marzenia. A najważniejsze, że w końcu mogę być sobą - nic nie udając i nie podporządkowując się partnerowi za wszelką cenę, ot tylko dlatego, żeby było dobrze.

Napisałam do was w przeświadczeniu, że warto czasami przekazać innym choć cząstkę własnej historii, ale przede wszystkim dlatego, żeby uświadomić młodym kobietom podejmującym decyzję o małżeństwie, że jednak mitem jest powiedzenie, iż ludzie dobierają się pod względem różnic charakteru. Owszem, może to i na początku się sprawdza, ale wiem po swoim przypadku, że ludzi tworzących udany związek powinno łączyć wiele wspólnych cech, bo na tym może bazować ich wspólne udane przyszłe życie. Bo zauroczenie mija, a my jesteśmy odrębnymi jednostkami i nie ma nic ważniejszego od umiejętności znalezienia nici porozumienia i czasu na wspólną zabawę, śmiech i rozmowę. To dziś dla mnie jest najistotniejsze i tych cech będę szukać u mojego partnera na resztę życia.

Więcej o:
Copyright © Agora SA