"Uwielbiam jeść. Zatem dlaczego jestem na diecie?" [LIST]

Dziś gości u nas Ania, która ma lekkiego (acz pozytywnego) hopla na punkcie swojej diety. Wyżywa się zatem kulinarnie we własnej kuchni (redaktor Połajewska ślini się na wspomnienie pewnych hamburgerów), a także na blogu Polskie South Beach, gdzie dzieli się przepisami na różne przysmaki. A dlaczego jest na diecie, choć tak bardzo lubi jeść? Sami zobaczcie.

aniaania ania

Jeeezu. Tłumaczenie o przyczynach bycia na diecie jest krępujące. Bo zaraz ktoś usłużnie dodaje "oj tam, nic nie powiemy, hahaha" albo "ale przecież nie jesteś TAKA gruba". Ludzie, to nie przedszkole. Jestem z długowiecznej rodziny, ale życzę sobie tych stu lat we względnym zdrowiu, tak?

Diet nigdy nie lubiłam, bo uważałam (i uważam nadal), że dwa tygodnie (czy nawet dwa miesiące) wpieprzania zupy z kapusty, wyglądającej, jakby raz już ktoś ją zjadł, czy też takie frykasy, jak pierś kurczaka z wody, do tego warzywo z wody, BROŃ BOŻE bez soli, bo to Biała Śmierć, to prosty sposób na to, żeby pierwszego dnia po zakończeniu diety spożyć Super Supreme , zapić wiadrem Long Islanda i poprawić litrowym kubłem lodów. I przez większość czasu nie musiałam myśleć za bardzo o diecie.

Niestety, parę lat temu doszłam do wniosku, że look na Miss Pacman jakoś mi się nie podoba, a ponieważ lubię gotować, to może się to tak skończyć. Lubię czuć, że mam jakąś kontrolę nad tym, co mi się w życiu przytrafia, więc wykopałam książkę o diecie, którą parę lat wcześniej okrutnie wyśmiałam w recenzji. Nie z uwagi na bezsens diety, bo to nie był Dukan, tylko South Beach dra Agatstona. Dalej mnie śmieszy lucjan purpurowy, bo jak raz widzę apoplektycznego facecika z wąsem, a nie rybę, ale zapoznałam się bardziej wnikliwie z zasadami diety i postanowiłam na nią przejść, dopasowując ją do polskich realiów. Nie sama, bo nie widzę powodu prowadzenia w domu dwóch kuchni i gotowania dwóch wersji posiłków. Sprytnie zaczęłam dietę od burgera - chuda wołowina, plaster sera, warzywa, musztarda Dijon, do tego sałata. Biedy nie było. Trzy i pół roku później jestem w znacznie lepszej formie fizycznej, wyniki badań mam modelowe, no i schudłam trochę. Dalej nie jestem chuda i pewnie nigdy nie będę, ale nie na tym mi zależy, tylko na dobrym samopoczuciu i zdrowiu. Właśnie tak.

southsouth south

Dlatego nie odmawiam sobie przypraw - bo ostre są zdrowe, a co do soli: najnowsze badania nie wskazują, jakoby jej znaczne ograniczanie w diecie miało jakiekolwiek korzyści. Nigdy nie lubiłam słodyczy, więc tu mi problem odpada, bo jak nawet raz na pół roku zjem jakieś ciasto czy kawałek tortu, to nie mam potem napadów, podczas których zżeram np. 20 torcików wedlowskich. Poza tym, nie mam słodyczy w domu - co zapewne czyni mnie marną gospodynią w oczach niektórych znajomych, ale za to nadrabiam posiłkami konkretnymi. Nie odmawiam też sobie jedzenia jako takiego - ale wiem, że lepiej będzie dla mnie, jeśli zjem więcej sałaty i chudego mięsa, a mniej kaszy, ryżu czy makaronu. Ale jeśli mam któregoś dnia chęć na makaron, to go jem i nie bawię się w liczenie kalorii, nie robię potem brzuszków w salonie (w ogóle nie robię brzuszków, bo są lepsze ćwiczenia na mięśnie brzucha) ani nie przyklejam zdjęcia Grycanek na lodówce.

Wbrew powszechnej opinii, zdrowe jedzenie nie jest też drogie. No dobrze, może te małe pomidorki w lutym są drogawe, ale co kto lubi. Można nie jeść. Gotuję dla dwóch osób, czasem dokądś wychodzimy coś zjeść (i czasem jest to pasztet i biała kiełba pod wódkę w Zakąskach, mało zgodne z dietą, ale miewamy fantazję) i nie mam wrażenia, że wychodzi bardzo drogo. Na pewno taniej niż wizyty u lekarza oraz leki OTC na zgagę i inne cudowności, których dostaje się po spożyciu specjałów z półki garmażeryjnej, gotowych dań i wielu potraw oferowanych w korpostołówkach.

I jeszcze jeden mit obalę na szybko: gotowanie nie jest czasochłonne. OK, jest bardziej czasochłonne niż odgrzanie w mikrofali gotowego dania czy niż połknięcie kebsona na grubym, ale to nie jest tak, że trzeba stać przy kuchni godzinami. Jakieś 45 minut dziennie w kuchni w zupełności wystarcza, żeby jeść zdrowo.

chlodnikchlodnik chlodnik

A rodzinne obiadki? W domu zawsze da się przebarterować ziemniaki (podstawowe źródło witaminy C, tak, ale oprócz tego czynnik odpowiedzialny za napady głodu i pożeranie 3 porcji ciasta zaraz po obiedzie) na surówkę (oby nie z całym słoikiem majonezu). A w restauracji można zamówić cokolwiek, co się lubi.

Nie trzymam się kurczowo mojej kolekcji książek o diecie i nie traktuję ich jak słowa objawionego. Nie liczę kalorii, nie bawię się w idiotyzmy typu "puree z kalafiora-co-smakuje-jak-ziemniaki", w towarzystwie nie płaczę na widok sałaty z dressingiem i nie proszę "o taką normalną, bez tego sosu". Ale myślę o tym, co jemy w domu, nie kupuję białego pieczywa, tłustego mięsa, gotowych sosów ani nie zamawiam pizzy z potrójnym serem. Podejrzewam, że i tak trafi mnie szlag z przyczyn pozazdrowotnych (typu rozpędzony osiemnastokołowiec), ale co tam, przynajmniej wiem, co to jest lucjan purpurowy.

iceice ice

(OD REDAKCJI: Ania ma też oko do podróbek, polecamy Podróbkowo Wielkie !)

Więcej o:
Copyright © Agora SA