Romans w pracy, czyli Himalaje głupoty - korespondencja z Wydziału Odzyskiwania Zdrowego Rozsądku

W biurze można zrobić wiele kompromitujących rzeczy. Warto tu wymienić choćby kserowanie własnej twarzy górnej oraz dolnej i pozostawienie kilku kopii w maszynie. Wydawałoby się, że to taki pomysł na miarę gimnazjalistów, a jednak nie. Niemniej w moim osobistym rankingu szczytem głupoty w urzędzie jest romans. Zaś Himalaje można zdobyć decydując się na romans z szefem.

Co głupiego może zrobić urzędnik? Zdziwiłam się pewnego zimowego poranka, gdy razem z wydrukami fascynującej prezentacji pt. "Rola § 4 ust. 1 Rozporządzenia Ministra Niedorozwoju w sprawie wyłączenia mózgów w godzinach 8-15 w procesie restrukturyzacji zasobów kadrowych", znalazłam dwie dziwne kartki. Jedna przedstawiała szczegóły anatomiczne twarzy kolegi z wydziału wdrażania absolutnego bełkotu, druga zaś dawała werystyczny pogląd na drugorzędowe cechy płciowe osobnika męskiego. Wydruki zapakowałam w kopertę i zostawiłam koledze na biurku.

Czasami urzędnik musi wykonywać debilne polecenia przełożonych - na przykład przywozić szefowi świeże warzywa spod Hali Mirowskiej.

Głupio jest też otrzymać naganę z wpisem do akt za omyłkowe wysłanie maila z firmowej skrzynki do WSZYSTKICH, włączając w to dyrektora generalnego z ofertą sprzedaży używanego telefonu komórkowego. Czasami też urzędnik musi po prostu wykonywać debilne polecenia przełożonych - mam tu na przykład na myśli pracownika jednego z ministerstw, który musi przywozić szefowi świeże warzywa spod Hali Mirowskiej, dodajmy, że nie chodzi o kogoś z wydziału zaopatrzenia, tylko zwykłego biurkownika.

Żeby nie było, że tylko polscy urzędnicy popełniają błędy, przypomnę o pani z chorwackiego ministerstwa kultury, która podczas Euro 2012 na meczu Chorwacja - Irlandia, radując się niezwykle z wygranej swoich (dla przypomnienie wynik 3:1), pokazała piersi, co z kolei zostało odnotowane przez prasę.

Niemniej w moim osobistym rankingu szczytem głupoty w urzędzie jest romans. Zaś Himalaje można zdobyć decydując się na romans z szefem. Kilka razy miałam okazję obserwować przebieg tego zjawiska. Przypomina to mix serialu brazylijskiego z kiepsko strawnym daniem z przydrożnego baru, a finał jest tak przewidywalny jak skutki zapicia kilograma ogórków kwaszonych nieświeżym kefirem.

Po tygodniu o przygodzie wie już pół departamentu - biurowa wykładzina może wytłumić wiele rzeczy, ale nie emocje kochanków.

Klasyczny biurowy romans rozgrywa się w trzech częściach: początek, rozwinięcie i zakończenie często poprzedzone pikantną perypetią. Zawiązanie akcji następuje zwykle podczas imprezy integracyjnej lub wyjścia na piwo po pracy. Momentem indukcyjnym może też być intensywna praca nad wspólnym projektem lub banalny wyjazd w delegację. Ona jest sfrustrowaną mężatką lub singielką szukającą wrażeń. Jemu nie układa się w związku albo lubi się zabawić, a skoro rybka sama płynie do sieci, to on nie będzie się sprzeciwiał.

Po tygodniu o przygodzie wie już pół departamentu - faceci lubią chwalić się swoimi sukcesami, zaś biurowa wykładzina może wytłumić wiele rzeczy, ale nie emocje kochanków. Jeżeli są dyskretni - udaje im się utrzymać związek w tajemnicy do momentu pierwszych komplikacji. Biurowe romanse, które miałam okazję obserwować trwały od kilku tygodni do dwóch lat. Żadnego nie udało się ukryć. Aktorów zdradza mowa ciała, zmiana sposobu ubierania, zmiana w zachowaniu i cały szereg niuansów prostych do wychwycenia u osób, z którymi spędza się co najmniej 40 godzin tygodniowo.

Zakończenie nigdy nie jest szczęśliwe, ale są dwa najbardziej typowe scenariusze: uczucie się wypala, osoby dramatu nudzą się sobą i rozstanie jest powiedzmy, że z klasą i na spokojnie. Jest też druga opcja, tzw. "model włoski" - czyli histeria, żal i publiczne wylewanie pomyj. Pozostaje emocjonalny efekt tornada i idealny temat do wielu korytarzowych plot.

Nie chodzi mi o moralne potępianie tego zjawiska, ponieważ nie jestem strażniczką cnoty ani założycielką kółka różańcowego w swojej wspólnocie mieszkaniowej. Każdy ma własne sumienie i nie zamierzam oceniać zdrad w kategoriach dobra i zła. Po prostu uważam, że romansowanie w pracy jest ekstremalnie głupie.

Biuro nie jest miejscem do szukania kochanków, jest miejscem do pracy. Niektórzy niestety zdają się tego nie rozumieć.

Prędzej czy później taka sytuacja wyjdzie na jaw i niesmak jaki pozostawia jest ogromny. Mam koleżanki, które w ten sposób "wypracowały" sobie podwyżki i awanse. Można powiedzieć, że dziewczyny są zaradne. Ich sytuacja finansowa jest ciekawsza niż moja, ale świadczenie usług seksualnych w celu uzyskania korzyści majątkowych od tysięcy lat ma swoją nazwę i określenie ma to wydźwięk zdecydowanie pejoratywny. Raz zszargana opinia zostaje na zawsze i ciągnie się jak najgorszy smród.

Są też dziewczyny, które odczuwają potrzebę permanentnego podrywu, w celu potwierdzenia własnej atrakcyjności. Obserwowanie ich zachowań godowych w obecności pojawiających się osobników płci męskiej jest jak oglądanie filmu Davida Attenborough. Zwykle zaczynają się prężyć, wykonywać kocie ruchy i mówić głosem jak z sex telefonu. Jak dla mnie jest to trochę komiczne i trochę straszne zarazem, bo trąci desperacją i brakiem samokontroli.

Biuro nie jest miejscem do szukania kochanków, jest miejscem do pracy. Niektórzy niestety zdają się tego nie rozumieć, dzięki czemu na zawsze pozostaną cudownym obiektem plotek.

Wasza Korespondentka z Wydziału Odzyskiwania Zdrowego Rozsądku

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.