List od Ani: Mój chłopak Orbitrek - historia wzgardzonych uczuć

A tyle sobie człowiek obiecywał! Wierność! Uczciwość! Że Cię nie opuszczę codziennie rano i wieczorem albo chociaż rano albo chociaż wieczorem. Niestety, jak to ze związkami bywa, jedne przetrwają, inne nie. I tylko zawsze pozostaje pytanie, czy dało się jakoś ten związek uratować?

- Rany! Anna! Mam go w domu! 24h/dobę, kiedy chcesz i ile chcesz. - Dzwoni do mnie kumpela i mówi, że zamówiła sobie orbitreka (dla tych co nie wiedzą, to taki stepper, rower i jakieś inne cuda w jednym)! Minutę później widzę w mmsie zdjęcie tego pięknego białego ogiera.

- Ale jak to w domu??? - dziwię się jak oszołom. Korzystałam z takich na siłowni dawno temu, kiedy jeszcze na nią chodziłam. Znowu popisuję się nieznajomością tematu. - Ja też chcę takiego - krzyczę jej do słuchawki.

- No to działaj! Zamawiasz przez net, przywożą ci, instalują, a ty tylko pedałujesz i zrzucasz te beznadzieje kilogramy zwisające tu i tam!

O matko, ale się jaram. To on, mój jedyny, czekałam na niego tak długo, no przynajmniej tak myślę robiąc zamówienie przez internet. Nie wiedziałam, że tak się da. Orbitreku - jesteś lekiem na całe zło - mówię sobie pod nosem. I liczę, ile uda się zrzucić do wakacji, jak człowiek będzie konsekwentny w działaniu. Jak u niejednej z nas, problemy z hormonami, stresy i brak normalnego życia (typu trzy z porywami do pięciu posiłków dziennie) robią swoje z wagą. Ale to nic, teraz chce mi się skakać z radości, że w końcu podjęłam decyzję o regularnym ćwiczeniu. Przecież teraz musi się udać. Będzie stał pod nosem w domu, zawadzał, grzechem byłoby nie skorzystać! Hm, wstyd się przyznać, ale od lat płacę za karnet na siłownię, którego nie używam, ale broń boże nie rezygnuję, bo może kolejny miesiąc będzie tym przełomowym i się zacznie szaleństwo walki z fałdami.

No ale wszystko co dobre, szybko się kończy...

Najpierw okazuje się, że dziś z orbitrekiem się nie zobaczę (tak, dzwonię w sobotę i myślę, że wszystko się da załatwić na wczoraj, bo przecież jestem taka pewna tego związku i chcę go na już, trochę jak rozkapryszony bachor). Okazuje się, że najwcześniej we wtorek. No nic, dobrze niech będzie wtorek! Cierpliwość jest cnotą podobno. We wtorek znowu rozczarowanie, dzwonią do mnie Panowie i mówią, że jednak się nie wyrobią i kolejne dwa dni muszę czekać, bo normalnie to tylko dwa razy w tygodniu wyjeżdżają, ale że jest sezon i tyle zamówień, to mam szczęście i łapię się na kolejny montaż w czwartek. No po raz kolejny trudno, przecież związek to także kompromisy. Poczekam. Na czwartek wyglądam z utęsknieniem i dzielę się swoją ekscytacją w pracy. W końcu zaplanowałam sobie, że do długiego weekendu coś zrzucę! Mam trzy tygodnie! Musi się udać!

Jest czwartek, gnam po pracy co tchu, żeby zdążyć, żeby Panowie pod drzwiami nie czekali. Trochę się spóźniłam, ale udało się, wnoszą go, jest duży, masywny, szary, z mega kołem zamachowym 20 kg (trochę się podszkoliłam w necie, żeby zamawiając nie wyjść na ignorantkę nieuka). Stoi w przedpokoju (trochę miejsca zajmuje, jakieś 2m2, może mniej), umowa podpisana, kasa zapłacona. Prawie wszystko gotowe, poza jednym - moją psychiką.

Czwartek przepadł, bo Panowie późno przyjechali, piątek przepadł, bo byłam tak padnięta, że nie miałam siły nawet się do niego zbliżyć. Więc obiecuję i sobie i jemu płodną sobotę, bo w końcu tydzień mam już w plecy. Przed snem nastawiam zegarek na 8 rano, na początek jakieś 15-20 minut powinno wystarczyć. Dzwoni budzik, ten się na mnie patrzy z tego przedpokoju i czeka, a mnie się płakać chce, bo nie mam siły, i przepraszam i siebie i jego. I obiecuję, że od poniedziałku wszystko się zmieni, zaraz po pracy wszystko nadrobimy itd.

Hm, może powinnam powiedzieć sobie to od razu na głos - Anka, jesteś do bani - zero silnej woli! Po pracy, jak się już pewnie wszyscy domyślacie, związek schodzi na psy, głownie z mojej winy, bo ten w tym przedpokoju ani drgnie, tylko czeka i czeka i się na mnie patrzy tymi wielkimi pedałami, a ja: a to przepracowana do granic możliwości, a to spotkanie się przeciągnęło do 23, a to migrena, itd.

Długo by opowiadać, męczarnia trwała tak ze dwa tygodnie, czasami udało się wskoczyć rano, nie powiem, małe sukcesiki były, ale z tych 20 minut wychodziło max 10, a ja sapiąc i dysząc jak stara baba zwlec się z niego nie mogłam. Szczęśliwie zbliżało się wybawienie - długi weekend! Tak, ten sam, do którego miałam coś zrzucić. Mięło kilka dni, człowiek miał czas od siebie odpocząć, odetchnąć, przemyśleć...

W tym tygodniu trzeba podjąć decyzję - brnąć w to dalej czy uczciwie sobie powiedzieć, że nic z tego nie będzie? Czy da się jakoś ten związek uratować? Hm, mama mówi, że nie każdy każdemu pisany... decyzja podjęta, trzeba poszukać kogoś innego, w końcu kiedyś musi się udać, prawda?

Więcej o:
Copyright © Agora SA