Pracując w szpitalu, muszę wyłączać emocje

Szpital z perspektywy pacjenta nie zawsze jest przyjaznym miejscem. Wiele zależy od tych, którzy tam pracują. Od ich profesjonalizmu, ale także empatii. Prawda jest jednak taka, że aby wytrwać w szpitalu, niekiedy trzeba o emocjach zapomnieć.

fot. Anna Krasko/Agencja Gazeta

Kiedyś na praktykach, jedna z pielęgniarek poprosiła mnie, żebym przyciągnął aparat i zrobił EKG u całkowicie nieprzytomnego pacjenta. To był nerwowy dzień, dużo pacjentów i dużo pracy. Znalazłem aparat przyjechałem na salę, upewniłem się, że pacjent nie reaguje. Chciałem mieć to szybko za sobą, więc migiem zrobiłem, badanie i wydruk. Odpiąłem elektrody i pchnąłem wózek z aparatem w kierunku drzwi, kiedy coś mnie tknęło.

Odwróciłem się. Pacjent leżał na wznak, odkryty, półnagi i pomazany żelem, a głowa opadała mu bezwładnie na bok. Musiałem się chwilę zastanowić, co się stało. Otóż to się stało, że zapomniałem, że to jest człowiek . Zrobiłem mu EKG jakby był szafką i tak się zamyśliłem nad tym, co tam jeszcze muszę zrobić, że prawie wyszedłem z sali, zapominając go przykryć, poprawić i wytrzeć żel.

Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Byłem trochę sobą zażenowany. Już wolniej i z troską, wróciłem do niego, wytarłem żel, poprawiłem poduszkę, prześcieradło i dokładnie przykryłem stopy.

Na przerwie kilka godzin później, powoli przeżuwając suchą bułkę z serem, zastanawiałem się nad tym, co się stało. Jak mogłem tak zrobić? Znowu za bardzo wyłączyłem uczucia? - pytałem siebie. Gdzie jest ta granica, kiedy kończy się empatia, a zaczyna współodczuwanie?

Przewijając się na studiach, przez różne oddziały i szpitale, zdarzało nam się widzieć pielęgniarki, na które patrzyliśmy posępnym wzrokiem i powtarzaliśmy sobie ukradkiem: "Nigdy się taka nie stanę. Nigdy taki nie będę". To były te pielęgniarki, które nie odpowiadają tylko odwarkują. Nie przekładają pacjenta, tylko go przerzucają, zbywają go - jak kłopot, jak rzecz. Nigdy się takim nie stać - powtarzaliśmy sobie. Nigdy nie zapomnieć, że tam leży człowiek. Nigdy nie zapomnieć, że go boli i że boi się, że on nie wie.

Tymczasem, smutna prawda jest taka, że w tej pracy trzeba mieć tę grubszą skórę. Jeśli dopuścić do siebie wszystkie emocje, uczucia i to co współodczuwa pacjent, to już po kilku chwilach robi się zwyczajnie za ciężkie do uniesienia. Gniecie w klatce piersiowej i paraliżuje, dlatego musisz być trochę poza tym. Nazywam to "byciem za szybą", bo to tak jakby od sytuacji i od pacjenta oddzielała gruba szklana szyba. Być może to okrutne, dla kogoś kto nie zna takiej pracy, ale to jedyny sposób, żeby chronić siebie. Nie wierzę nikomu kto twierdzi, że może przez cały czas być połączony z pacjentem stuprocentową empatią, płakać razem z jego rodziną, a za chwilę przejść normalnie do swoich obowiązków, jeśli ktoś to potrafi, jest zwyczajnym socjopatą.

Szpital/zdjęcie ilustracyjneSzpital/zdjęcie ilustracyjne FOT. ARKADIUSZ WOJTASIEWICZ FOT. ARKADIUSZ WOJTASIEWICZ

Tak naprawdę to ja ciągle siedzę w tym kantorku i jem tę bułkę. Nie znalazłem jeszcze odpowiedzi, na pytanie - gdzie jest ta granica. Na ile trzeba być emocjonalnie za szybą, żeby móc pracować i nie postradać zmysłów i na ile trzeba zza niej wystawać, żeby trzymać pacjenta za rękę, tak aby nie stał się szafką.

Na szczęście w każdym szpitalu są (dobrze schowani) ludzie, których szanujemy. Lekarze, ratownicy, pielęgniarki z "tym czymś", z tym prawdziwym powołaniem. Pasjonują się tym co robią, budzą szacunek i jakoś lżej na duszy się robi, kiedy można spędzić z nimi chwilę. Daje to poczucie, że świat jest ciągle normalny. Warto uczyć się od nich i pytać o różne rzeczy. Też mam takie osoby w swoim otoczeniu i w gronie przyjaciół, czasem poruszamy temat tej szyby i "Jak być człowiekiem, żeby nie zwariować?". Z tych długich rozmów, wyłania mi się chyba tylko to, że nie ma innej rady, jak robić co jakiś czas korekcję kursu. Kiedy przechył jest w jedną stronę, odbić w drugą. Kiedy za bardzo przytłacza mnie to co się dzieje na dyżurze, muszę schować się za szybą. Kiedy jej grubość zaczyna przysłaniać mi, kto jest po drugiej stronie, to czas się trochę odsłonić.

Nie zawsze tak się da. Zwłaszcza na tych cięższych oddziałach, ciężko jest balansować między empatią i grubą skórą, bo kiedy matka płacze nad łóżkiem syna który umiera, to ciężko, żeby cię to nie spenetrowało. Można się starać nie patrzeć, ale szatan śmieje się mówiąc "i tak to zaniesiesz do domu". Nie wierzę, że to z woli Boga ludzie tak cierpią w szpitalu, ale to rozkmina w innej tematyce.

Jak tak rozmawiam ze swoimi przyjaciółmi, to ciężko jest czasem wierzyć w to co robimy, bo obciążenie psychiczne pozostaje, pocieszające natomiast jest to, że naprawdę niewiele potrzeba, żeby komuś ulżyć. Wystarczy przecież przy kimś stanąć w milczeniu, potrzymać za rękę, chwilę porozmawiać, najczęściej nie jest to emocjonalny szpagat.

To nie jest tekst o tym, że praca ciężka i mało pieniędzy. To jest mój ukłon dla ciebie medyczniaku, bo wiem że rozumiesz ten konflikt, a mimo to co dzień robisz dobrą robotę. Wychylasz się zza szyby, kiedy nikt nie widzi i zwyczajnie jesteś ze swoim pacjentem. Dzięki ci za to. W moich oczach jesteś kimś.

Halo Halo! Pozdrawiam ratowniczy.net! Dzięki za motywację i prawie wysadzenie mi komputera :)

***

Autor prowadzi bloga Czarny Czerwony Żółty Zielony . Pisze w drodze z dyżuru na dyżur. Jest pielęgniarzem i ratownikiem medycznym w jednym.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.