Pamiątkowe zdjęcie z wakacji Pamiątkowe zdjęcie z wakacji Pamiątkowe zdjęcie z wakacji
Już dwa dni przed wyjazdem rzeczonego obozu nienawidzę. Bo pewnie stanie się coś złego. Pozostałe dzieci będą wielkie i agresywne, kierowca pijany, kadra nieodpowiedzialna, łódź dziurawa, łuk strzeli do tyłu, przy oknie pokoju zawiśnie gniazdo szerszeni, a podczas atrakcji w postaci nocy pod gołym niebem dzieci zostaną zjedzone przez wściekłe dziki. Oj przecież wiem, że to nierealne, ale wyobraźnia przerażonej matki działa BARDZIEJ.
Mam syna dość spokojnego, w typie okularnika z książką. To jeszcze nie jest specjalnie groźne, ale niestety syn mój ma zasady. Kręcą go powieści rycerskie, od małego uwielbia kodeksy honorowe i odpowiednie zachowania. Oficjalnie jestem z niego dumna, nieoficjalnie błagam w duchu, żeby przestał być takim pierwszym sprawiedliwym, a w obliczy zła i krzywd odwrócił głowę i poszedł dalej (Poszedł? Biegnij, gnaj, leć nie oglądając się za siebie!). No wiem, że to niewychowawcze i aspołeczne. Ale wiem też, że pewnego dnia syn nieźle oberwie za te swoje zasady i zwyczajnie się tego boję.
Walcząc ze strachem (własnym, nie syna) wysłałam go na pierwszy obóz kiedy miał 9 lat. Czyli w chwili gdy był już w stanie odróżnić większość garderoby własnej od rzeczy kolegów (jakieś niewyjaśnione zjawisko, czemu chłopakom tak często mylą się ciuchy?!). Wybrał obóz karate. Pojechał. Pechowo trafił do domku ze starszymi chłopakami i tym samym przeszedł przyspieszoną szkołę życia. A my razem z nim, bo zamiast świetnie się bawić skoro mamy połowę dzieci wyjechanych, żyliśmy od smsa do telefonu i odwrotnie.
W tym roku wszystko było łatwiejsze. Wysyłaliśmy na obóz prawie 13-latka, po kilku samodzielnych wyjazdach. Były oczywiście niepokoje, ale raczej o warunki, kolegów, pogodę - czyli emocje typowe dla większości wyjazdów. Podczas zbiórki przed autokarami byłam tak wyluzowana, że uspokajałam rodziców, których dzieci jechały pierwszy raz. Tym razem nie czekałam na telefony i smsy jak na raporty z wojny. Kłopoty z grupowym terrorystą - zawsze znajdzie się ktoś większy i silniejszy - przyjęłam ze spokojem jako normalny element spędzania czasu z grupą nieznanych ludzi. O sobie sprzed roku, czy dwóch myślałam pogardliwie "Anka, ty głupia matko, ale byłaś przewrażliwiona, pfyyy".
Harnasiowałam tak do dnia, kiedy zadzwonił telefon: "Dzień dobry, dzwonię z obozu, czy rozmawiam z mamą Aleksego? Potrzebuje pani zgody na działania medyczne wobec syna, miał wypadek na żaglach".
Świat się zatrzymał. Oto ja beztrosko wracam ze spaceru, a gdzieś w środku lasu, 300 kilometrów dalej, wśród obcych ludzi, mojemu dziecko stało się coś złego. To było ledwie kilkanaście sekund strachu, a ja zdążyłam pomyśleć rzeczy, które pozbawiły mnie oddechu. Wypadek skończył się ręką w gipsie. Ale tych kilka pierwszych zdań w telefonie ogłuszyło mnie tak, że napisałam odę do trzymania dzieci w piwnicy i nie wypuszczania ich we wrogi świat. Na szczęście następnego dnia doszłam do siebie i jak widzicie tekst "lekko" przeredagowałam.
Protokół powypadkowy i wykaz... usuniętych kleszczy! Protokół powypadkowy i wykaz... usuniętych kleszczy! Protokół powypadkowy i wykaz... usuniętych kleszczy!
Syna odzyskałam przeszczęśliwego, zmężniałego i wyluzowanego. Nauczył się strzelać z łuku, pływać na desce, pożeglował, zdobył przyjaciół, spędził survivalową noc w lesie śpiąc w zbudowanym przez siebie szałasie. Ja dostałam w bonusie protokół z wypadku, zdjęcie rentgenowskie i wykaz miejsc po wykręconych kleszczach.
I wiecie co? To była najlepsza inwestycja tego roku.