"Śmierć pięknych saren", czyli zaraz wracam

Dziś nie będzie o innych. Dziś będzie o mnie, o rodzinie i o nostalgii. No i trochę o literaturze czeskiej, miłości, smutku i znikaniu.

Przed wojną moja mamusia strasznie chciała pojechać do Włoch. Marzyła nie tyle o zobaczeniu rzeźb Michała Anioła i obrazów Leonarda da Vinci, ile o kąpieli w ciepłym morzu. Bo mama pochodziła z Drzynia koło Kładna, gdzie znajdował się jedynie nędzny kaczy stawek, pokryty gęsto żabim skrzekiem, i jako mała dziewczynka nigdy w nim kąpieli nie użyła. Tak więc co roku na wiosnę pytała tatusia: - No i co, Leonku, pojedziemy w tym roku? Mój tatuś, Leon, odpowiadał zazwyczaj, że właśnie w tym roku nie mamy dość pieniędzy, i tłumaczył, że - jego zdaniem - nad Berounką koło Krzywoklatu jest znacznie lepiej. Mój tatuś miał bowiem całkiem inne zmartwienia. W centrum jego zainteresowań znajdowały się: handel i ryby.

Moja mamusia nie marzyła o wyjeździe do Włoch. Jej Włochy, to były Czechy, a raczej Czechosłowacja, do której wyjechała z tatą w połowie lat 70., na długo zanim mój brat i ja byliśmy w planach. Podejrzewam, że były to najpiękniejsze lata wspólnego życia rodziców, ale nie miałam nigdy śmiałości zapytać. Tata, inżynier chemik, w ramach współpracy między bratnimi narodami, został wysłany do Czechosłowacji do pracy w fabrykach chemicznych. Nie mieszkali w ślicznej jak pudełko czekoladek Pradze, a w mniejszych, choć równie urokliwych miastach.

Mama pokochała Czechy i Czechów miłością wielką, a część tej miłości jakoś przeszła na mnie - od dzieciństwa wiedziałam, że to piękny kraj i wspaniały naród miłych i uroczych ludzi. Uwielbiałam opowieści o czeskich przyjaciołach rodziców, Janie i Franto, o wyprawach w góry, podczas których ich kolega szedł "tylko tak wysoko jak są hospudki", by w ostatniej usiąść nad piwem i spokojnie czekać, aż reszta wycieczki dojdzie do szczytu i z niego wróci. Z czasem dowiedziałam się też o dramatycznej stronie "przeprowadzki" ich przyjaciół. Jana była córką praskich złotników, w jej rodzinie ten zawód uprawiano od wielu pokoleń, jej mąż z kolei pochodził z rodziny chemików. Oboje, jak rodzice i dziadkowie przed nimi, pracowali też na uczelniach. Po Praskiej Wiośnie i inwazji wojsk Układu Warszawskiego w '68 roku, zostali karnie przeniesieni do pracy w fabryce na prowincji, a ich dzieci, poza jedyną córką, którą władze uznały jako małe zagrożenie dla kraju - w końcu była tylko dziewczyną - nie dostały zgody na pójście do liceów, pozostawiając im jeden wybór: zawodówka i praca.

Tym wszystkim, i dziesiątkami innych opowieści karmiona, nie mogłam nie pokochać Czechów, szczególnie, że w domu często "mówiło się Szwejkiem", no a kto raz przeczytał przygody dzielnego wojaka, kto spróbował Hrabala, kto poznał Kunderę - przepadł. Nie wierzę, że istnieją ludzie odporni na urok czeskiej literatury. A jeżeli istnieją, to jesteśmy z zupełnie innych planet.

Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo AgoraŚmierć pięknych saren, Wydawnictwo Agora Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo Agora Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo Agora

Kilka lat temu do grona moich ukochanych pisarzy dołączył mniej znany, Ota Pavel . A było to tak: redaktor Grzegorz Dobiecki, z którym pracowałam w telewizji, człowiek, którego wiedzę i intelekt szanuję ogromnie, podarował mi książkę z dwiema rybami na okładce. Tu trzeba zaznaczyć, że pan Dobiecki jest zagorzałym wędkarzem (ryb, jak zapewnia, nie morduje, a tylko łowi i wypuszcza), i swoja pasją stara się zarażać innych. Ze mną sprawa była niestety przegrana. W rodzinie ryby łowił tylko mój dziadek. Kojarzyło mi się to jedynie z utyskiwaniami babci, że śmierdzi i trzeba patroszyć i wspomnieniami mamy, która dziecięciem będąc była zmuszana do szukania robali na przynętę. Jednym słowem - z niczym przyjemnym. Ale książkę z wdzięcznością przyjęłam (w końcu czeska!), zaczęłam czytać i wpadłam. "Śmierć pięknych saren" ma w sobie wszystko, czego bym się spodziewała po czeskiej literaturze - specyficzny klimat wspomnień o dzieciństwie, trochę o rodzinnych porażkach i tragediach, humor i gorycz. Wzniosłe i przyziemne. Ale przede wszystkim - piękny, poetycki język, jakiego nie spodziewałabym się w opisach takich spraw, jak polowanie tresowanego owczarka niemieckiego na tytułowe sarny.

Holan, wczoraj jeszcze szczenię, gnał, jakby polował od niepamiętnych czasów. Kierował się pod wiatr, aby rogacz go nie zwietrzył, i biegł lekko, podobny do babiego lata. Najpierw sadził susami, zamiast łap nadmuchane poduszeczki, ostatnie dziesiątki metrów biegł przygięty do ziemi, a w końcu pełzł. Potem zaś rzucał się, mając nad rogaczem niewielką, ale znaczącą przewagę - moment zaskoczenia. Rogacz bekał, odbijał się - za późno. Holan kilka metrów trzymał się jego boku, po czym skakał mu na kark, siłą rozpędu zwala go na ziemię i zazwyczaj łamał mu kręgosłup, potężną szczęką przegryzał jeszcze tętnicę szyjną i zanim Proszek doszedł do zwierzęcia było już po wszystkim. Odgrywało się to cichutko, dęby milczały, górą nad zboczem chodzili po płaskowyżu gajowi i liczyli pnie do wywózki, a leśniczówka kąpała się w słońcu.

Ten popisowy numer pies Holan wykonał po raz ostatni na prośbę taty autora, przed wojną żydowskiego komiwojażera, tuż pod nosem Niemców, tuż przed wywiezieniem braci Oty Pavla do obozów koncentracyjnych. Mięso, którego najedli się na zapas, jak wierzyła cała rodzina, pomogło im przetrwać "Teresin, Auschwitz, Mauthausen i marsze śmierci w trzydziestostopniowych mrozach, i dźwiganie kamieni o mauthauseńskich schodach w trzydziestostopniowym upale, i wszystkie te wspaniałe rzeczy, jakie im Niemcy zgotowali" . Piękne sarny umarły, żeby bracia Oty Pavla mogli przeżyć.

Wydawałoby się, że to aż dziwne, że o tak dramatycznych wydarzeniach autor pisze z ironią i gorzkim humorem. Czy mógł nie przeżyć takiej traumy w sposób bardziej, jak to ująć - dostojny? Pewnie mógł, ale każdy przeżywa po swojemu - dość powiedzieć, że "Śmierć pięknych saren" powstała w zakładzie psychiatrycznym, gdzie autora zamknięto po tym, jak na zawodach narciarskich w Insbrucku (skąd zdawał relacje jako sprawozdawca sportowy czechosłowackiej telewizji) pod wpływem wiwatujących po niemiecku kibiców postradał zmysły i zobaczył Diabła. Pisanie o rodzinie i wspomnieniach z dzieciństwa było formą terapii, bez niej być może nie powstałaby ta wyjątkowa książka, bliska mi na tyle, że za każdym razem, gdy gdzieś ją "rzucą" kupuję kilka egzemplarzy i rozdaję bliskim i znajomym z subtelną rekomendacją: musisz to przeczytać.

Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo Czuły BarbarzyńcaŚmierć pięknych saren, Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca Śmierć pięknych saren, Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca

Dzięki panu Dobieckiemu i Ocie Pavlovi dowiedziałam się też, że to pozornie nudne wpatrywanie się w spławik jest czymś pomiędzy walką człowieka z naturą, a medytacją, i że to jeden z wielu sposobów żeby gdzieś, w siebie, uciec. Bo to jest także książka o rybach i o, niezrozumiałej dla mnie, miłości do karpi, pstrągów, brzan, węgorzy, sumów, szczupaków i innych ryb i rybeczek.

Żałuję bardzo, że mój tata nie zdążył poznać mojego męża, na pewno by się polubili. Nie widział też jak kończę podstawówkę, liceum, kolejne studia, nie odwoził mnie samochodem wypełnionym dobytkiem dwudziestoletniego życia z Krakowa do Warszawy, nie kibicował przy zmianach pracy i nie pomagał w rozwiązywaniu poważnych życiowych dylematów. To wszystko robiła moja kochana, dzielna mama. Za dwoje. Tata nie opowiedział mi też nigdy jak on wspominał Czechosłowację. Najpierw pracował tam w fabryce kwasu siarkowego, a później w fabryce, gdzie produkowano Semtex. Tym samym mój tatuś, poniekąd, przyczynił się do rozwoju światowego terroryzmu, a tenże Semtex, o ironio, być może zabił także jego. Dowodów na to nie ma, faktem jest, że tata umarł w dość młodym wieku, a wdychanie przez lata chemicznych oparów na pewno w niczym nie pomogło. W "Śmierci pięknych saren", nawiasem mówiąc, znalazłam także jeden z bardziej poruszających - dla mnie - opisów śmierci, właśnie ojca. Ot, taki zbieg okoliczności.

Mamusia wezwała pogotowie. Przyjechali, wzięli go pod ręce. Oświadczyli, że zabiorą do szpitala. Zaczął im wymyślać, a przy furtce wyrwał się im, że niby czegoś zapomniał. Ale nie wrócił po radio tranzystorowe, jakie ludzie zwykle zabierają ze sobą. Kiedyś kazał namalować piękną tabliczkę, z której był dumny. Teraz powiesił ją na furtce, aby każdy mógł przeczytać. Wypisano na niej: ZARAZ WRACAM. I już nigdy nie wrócił.

Ja też zaraz wracam, muszę się zająć tworzeniem własnej rodziny. Naprawdę, znikam tylko na chwilę, obiecuję.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.