Krzyk jest jak werbalny klaps, więc przestań wrzeszczeć na dzieci

Na podwórku, na ulicy, nad wodą, w sklepie. "Nie rusz!", "Nie rób!", "Zwariowałaś?!", "Zostaw to!". Czy mnie coś ominęło, czy krzyk stał się powszechną i zalecaną metodą wychowawczą?

Nie mam własnych dzieci, więc o wychowywaniu wiem tyle, że mam doświadczenie bycia wychowywaną dziecięciem będąc. Nie pamiętam, by ktokolwiek na mnie kiedykolwiek krzyczał, może poza przypadkami skrajnymi - kiedy coś, co robiłam było niebezpieczne dla mnie lub otoczenia - ale takiego wypadku też sobie nie przypominam. Niemniej, takie zastosowanie krzyku jak najbardziej jest zrozumiałe: dziecko zajęte sobą i swoją fantastyczną zabawą, na przykład ostrym jak brzytwa szwajcarskim scyzorykiem, albo zapałkami, robi coś niedobrego i krzyk jest jedynym sposobem na "wstrząśnięcie" i spowodowanie, by przestało. Tu mowa jednak o sytuacjach skrajnych, konieczności interwencji. A ja od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że krzyk dla niektórych jest ulubioną metodą wychowawczą, a przecież jest takim klapsem - tyle że werbalnym.

Mieszkam nad przedszkolem. Rodziców krzyczących na swoje potomstwo słyszę codziennie - "No wyłaź z tego samochodu!" , "Szybciej, nie mam czasu!" i za każdym razem aż kurczę się w sobie. Bardzo źle znoszę krzyk, nie uznaję go za metodę argumentacji, nie zdarza mi się raczej (poza sytuacjami skrajnego wyprowadzenia z równowagi) krzyczeć na ludzi i źle się czuję nawet, kiedy przy mnie kłócą się i krzyczą zupełnie obce osoby. Krzyczenie na dzieci jest jeszcze gorsze, bo one przecież są wobec wrzasku bezbronne. I tak jakoś, powoli, nasiąkają złością i frustracją płynącymi w krzyk rodzica, opiekuna, sąsiada.

Kampania 'Słowa bolą całe życie'Kampania "Słowa bolą całe życie" Kampania "Słowa bolą całe życie" Kampania "Słowa ranią całe życie"

I nie jest to jedynie moja obserwacja. Z ostatnich dni dwie sytuacje - akurat nie sprzed przedszkola, ale zasłyszane - najbardziej utkwiły mi w pamięci.

Sytuacja nr 1: Warszawa, dość spokojne osiedle bloków z lat 50., dzieci, które zostały na wakacje w mieście, bawią się na podwórku. Jak to dzieci: smarują kredą po chodniku, wiszą na trzepaku, grają w piłkę, co jakiś czas skoczą do domu na górę - napić się albo zrobić siusiu. I zaraz komuś to przeszkadza. Sąsiadka robi awanturę: że dzieci brudzą, że "ten syf" się roznosi na klatkę, że teraz trzeba będzie zmywać to wodą, za którą "przecież my wszyscy płacimy", a w ogóle, to że lecą muchy na klatkę i że drzwi ciągle trzaskają.

Sytuacja nr 2: słoneczny niedzielny poranek, ulicą idzie babcia z psem i ciągniętym za rękę pięciolatkiem, krzycząc na chłopca: "No przestań! Przestań!" Po chwili wyciąga telefon i już do telefonu dalej w krzyk: "Z nim to nie można, on to już taki jest, wyrywa mi psa!" Faktycznie, "łobuziak" trzymał na smyczy pudelka. Babcia ruszyła, pudelek szczeknął, dzieciak roześmiał się, a babcia już wrzaskiem: "No z wami to nigdzie nie można wyjść! Ani do sklepu, ani na ulicę, albo warczą albo się śmieją z niczego!"

Poza miastem - to samo. Widok w weekendy, na przykład gdzieś nad wodą, powszechny: ojciec leży sobie na kocyku z piwem i drze się na dzieciaka, bo nie chce mu się wstawać. Albo matka, która próbuje przeforsować coś szczypaniem i szarpaniem. Nie każdy musi być oazą spokoju i każdemu zdarza się głos na dziecko podnieść, ale żeby co chwilę na nie krzyczeć? Jakim cudem z tych dzieci mają wyrosnąć normalni ludzie poprawnie funkcjonujący w społeczeństwie, jeżeli ciągle ktoś na nie krzyczy?

Analogicznie do pytania zadanego przez Martę w tekście o biciu dzieci zapytam: czy krzyczysz na współpracowników, gdy zrobią coś nie tak, jak twoim zdaniem powinni? Czy nawrzeszczysz na szefa, kiedy zapomni o waszych ustaleniach sprzed tygodnia? Pewnie nie, krzyczeć to można na podwładnych, kiedy człowiek nie radzi sobie z zarządzaniem ludźmi. Tak, bo krzyk jest zazwyczaj wyrazem problemów krzyczącego. I choć bardzo rozumiem, że podwładni lub współpracownicy potrafią człowieka doprowadzić do białej gorączki, to krzyk nie jest wyjściem. Wszystko da się powiedzieć i załatwić w cywilizowany sposób, a jednak - spotkałam w pracy niejednokrotnie ludzi mających w zwyczaju załatwiać sprawy krzykiem i wyzwiskami. Czy był to nawyk wyniesiony z dzieciństwa? Nie wiem, ale na pewno jest nawykiem, który przekażą innym. Agresja jest jak zgniłe jabłko, które potrafi zatruć cały koszyk zdrowych jabłek. Niestety, rozprzestrzenia się, jest jak "fala" w wojsku a z dzieci, na które ktoś krzyczał wyrastają dorośli - ten pan, który wydarł się na ciebie tuż po tym, jak prawie rozjechał cię na pasach i ta pani, która wrzeszczy, że nie zauważyłaś, że tu kolejka. Nie produkujmy kolejnych krzykaczy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.