Dlaczego tak tyjemy i nie potrafimy tego zatrzymać?

Tyjemy, bo źle jemy. Bo się za mało ruszamy. Bo oglądamy reklamy i im wierzymy. Bo się starzejemy. Bo jesteśmy w ciąży. Bo nam się nic nie chce. Tyjemy na złość modelkom (taki bunt). Ale niestety, tylko my zapłacimy za to nasze tycie.

Takie piękne, bo bez ludzi? (fot. Unsplash.com CC0)Takie piękne, bo bez ludzi? (fot. Unsplash.com CC0) Takie piękne, bo bez ludzi? (fot. Unsplash.com CC0) Takie piękne, bo bez ludzi? (fot. Unsplash.com CC0)

Spędziłam w tym roku kilka dni nad polskim morzem. Cieszę się, bo piękne morze mamy, a w sierpniu pogoda zafundowała nam Hawaje. 100 procent słońca w słońcu. Szok i niedowierzanie, bo kiedy jadę nad polskie morze to ZAWSZE pada. ZAWSZE. A w tym roku nie. Widziałam parawany, uśmiałam się, choć przestaje być wesoło, kiedy z odległości dwóch metrów nie zobaczysz fal. Widziałam mężczyzn w 9. i 12. miesiącu ciąży, zrobiło mi się smutno.

Bo na plaży najpierw widać parawany, a potem - jak strasznie jesteśmy grubi. My, Polacy. Jako naród. Jak strasznie zmieniliśmy się od czasu transformacji. I jak bardzo nic sobie z tego nie robimy. Jak bardzo jesteśmy pyszni, dumni i najmądrzejsi. Bo plażowanie wygląda tak: 4 megapaki chipsów na czteroosobową rodzinę. Cztery, co najmniej, litry coca-coli. Przynajmniej 10 piw, które chłodzą się zakopane w 2/3 objętości w mokrym piasku przy brzegu. 10 drożdżówek z lukrem, a jakże. Wafelki. Delicje. Żelki. Orzeszki w cukrze. Biszkopty. Ciasteczka z dżemem. Jeżyki. Wracając z plaży, idąc na nią, albo w przerwie, obowiązkowo należy pocieszyć się gofrem z bitą śmietaną lub nutellą. Lody, średnio 3 kulki. Frytki, jako danie na ciepło. Jak kto głodny, zawsze można poprawić pizzą albo rybką w panierce z mąki, usmażoną w głębokim, starym tłuszczu. Pal sześć, jeśli to tylko wakacyjne menu, ale obawiam się, że aby je przeżyć, trzeba być do niego przyzwyczajonym. Inaczej skończyć się może niestrawnością lub głębokim rozstrojem żołądka. I tak sobie jemy. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Mama, tata, siostra, brat, wujek. Tych, którzy na plaży wyciągają własnoręcznie przygotowane kanapki z czymkolwiek - jak na lekarstwo. Tych, którzy za przekąskę mają jabłka, śliwki, borówki, pomidory - jeszcze mniej. Wiadomo, człowiek się czymś takim "nie naje". (Wspomnienie z dzieciństwa nad morzem? Pieczony kurczak, jaja na twardo, bułki, pomidory, ogórki i jabłka. To fakt, tych wszystkich słodko-słonych pyszności wtedy w sklepach nie było.)

A potem zdziwienie, że jak to, tyjemy? Że ponad 20 procent dzieci jest otyłych, 64 procent mężczyzn, 49 procent kobiet. I, niestety, te liczby na razie tylko rosną. I to, niestety, widać. I niby świetne te wszystkie kampanie społeczne "pokochaj swoje ciało, bo dość już dyktatury anorektycznych modelek", ale tak naprawdę lepsze byłyby te ostrzegające przed chorobami związanymi z otyłością, albo te propagujące zdrowe jedzenie i zdrowy tryb życia (mam na myśli jakikolwiek ruch).

Nie, nie piszę o ludziach z problemami zdrowotnymi, którym w związku z nimi trudno utrzymać zdrową wagę. Nie zajmuję się tym, czy otyły jest ładny, czy brzydki. Chodzi mi o zdrowie. O tych wszystkich, którzy dobrowolnie skazują się na choroby, przez które już niedługo będą spędzać długie godziny w kolejce do lekarza. Którzy już niedługo będą łykać tabletki na nadciśnienie, cholesterol, cukrzycę, przeciwbólowe, bo kręgosłup wysiadł i tak strasznie bolą kolana. Którzy, bardzo prawdopodobne, dostaną przez tę otyłość wylewu, zawału czy innego udaru i bardzo możliwe, że tego nie przeżyją (w okolicach pięćdziesiątki). Tak, wiem, to nie moja sprawa, nie moje życie, nie moje nieszczęście, ale chciałam tylko przypomnieć, że wszyscy za to płacimy.

Czasem wydaje mi się, że wszyscy wokół mówią o zdrowym jedzeniu. Że Chodakowska, Lewandowska i dziesiątki innych zagoniły ludzi do podskoków i przysiadów. Polska biega, Polska chodzi na spacery, Polska jeździ na rowerach. Wszyscy już wiedzą, co trzeba jeść, czego nie, ile razy dziennie i w jakich ilościach. Naprawdę wydaje mi się, że wszyscy wiedzą i nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego kanapka z nutellą na śniadanie i kinder bueno na podwieczorek to nie jest dobry pomysł. Że płatki do mleka dla dzieci to sam cukier, a te fit wcale nie są fit, a jeśli jogurt, to najlepiej naturalny, bo ten "z owocami" składa się głównie z cukru. Soczki owocowe to też głównie cukier, a nie owoce, a cukierki z witaminami to już piętrowa bzdura. A potem idę na polską plażę, widzę, co widzę, i wiem, że to nieprawda. Że to, co niby jest oczywiste, wcale oczywistym nie jest. Bo niby wszyscy wiemy, że chipsy to najgorsze zło, a czy kto widział imprezę bez chipsów? Niby wszyscy wiemy, że drożdżówki to puste kalorie, ale dla obcokrajowców drożdżówki to nasz narodowy specjał - tyle budek z nimi jest na polskich ulicach (plus kebab, kolejna potrawa narodowa). Niby wszyscy wiedzą, że cola to tylko woda, cukier i trochę barwnika, a i tak pozostaje ukochanym napojem do wszystkiego (a do tego lekarstwem na niestrawność i ból brzucha!). Niby wiedzą, że frytki i wszelka smażenina na mieście to niezdrowe tłuszcze trans, a i tak nie ma lepszego obiadu dla dziecka niż frytki, keczup i jeszcze te cholerne nieszczęsne nuggetsy z nie-wiadomo-czego, bo kurczakiem to bym tego nie nazwała. Skoro wszyscy to już wiedzą, to dlaczego jesteśmy tacy grubi i wciąż tyjemy?

Spotkałam ostatnio ulubioną panią manikiurzystkę. Zazwyczaj okrąglutka i raczej pulchna (mizernej wysokości) nagle totalnie się "wylaszczyła". I nawet puciate do tej pory policzki zniknęły, choć myślałam, że "taka jej uroda". Nie widziałam jej 6 tygodni. Pytam, co się stało, mówię, że wygląda super. A ona na to tak: " Kiedy stanęłam na wadze i wahadełko pokazało ponad 70 kilogramów (mówiłam, że mizernej jest postury, 160 centymetrów pewnie nie osiąga, nawet jak się dobrze wyśpi), a tyle nie ważyłam nawet w ciąży, pomyślałam: koniec. Odstawiłam colę, która była dla mnie jak woda - zawsze stała przy moim łóżku. Odstawiłam kawę - bo nie jestem w stanie pić jej bez cukru. Na śniadanie owsianka na wodzie, z owocami, bo mleko mi nie służy. Nie jem chleba, klusek. Nie trzymam się ściśle pięciu posiłków, bo praca mi to utrudnia, ale uważnie przyglądam się temu, co jem. Przestałam objadać się późnym wieczorem, kiedy wracam z pracy. Nie, nie byłam głodna. Po prostu dom kojarzył mi się z jedzeniem" . Co zamiast tego? "Piję wodę". I jak? "Jak widać" . Tylko tyle i aż tyle. 8 kg w 6 tygodni. Chyba że kłamie i łyka jakieś świństwo z internetu, czego nikomu nie polecam, choć działa (widziałam na własne oczy), ale też rzuca się na głowę (też widziałam).

Plakat kampanii stowarzyszenia Strong4life, walczącego m.in. z otyłością dzieciPlakat kampanii stowarzyszenia Strong4life, walczącego m.in. z otyłością dzieci HANDOUT Kampanie społeczne. Mocne, tylko czy działają? (fot. HANDOUT)

Nie wiem, co można z tym zrobić. Nie wiem, jak jeszcze można uświadamiać ludzi, że jedzenie ma znaczenie. Że nawet jak się nie ma dużo pieniędzy, można jeść w miarę zdrowo, bo w naszym kraju warzywa wciąż są tańsze niż mięso, podobnie jak wszystkie kasze i ziemniaki. Zakazać reklam, które kłamią? Skoro nie można reklamować papierosów i alkoholu (przynajmniej teoretycznie), może można zabronić reklam słodyczy? Kampanie społeczne? Czy to na kogoś działa? Lekcje gotowania w szkołach? W przedszkolu? Jak uchronić dzieci, których rodzice źle jedzą, od otyłości? Dlaczego dietetyk = bardzo dużo pieniędzy do wydania? Kompletnie nie rozumiem, dlaczego otyłość i złe odżywianie nie są sprawą wagi państwowej, skoro to państwo (a dokładnie NFZ, który, jak wiadomo, nie ma pieniędzy na nic) później za to złe jedzenie zapłaci? Nie wiem, może zapobieganie wychodzi drożej niż leczenie? Ale nie chce mi się wierzyć...

Więcej o:
Copyright © Agora SA