Bez glutenu nie ma życia? Z pamiętnika chorej na tarczycę

Trafiło i na mnie. Moje schorzenie predestynuje mnie do diety, którą bardzo lubię wyśmiewać, czyli do tej bez glutenu. Przy okazji nie mogę też laktozy. Oto mały pamiętniczek moich zmagań z brakiem chleba, piwa i kilku innych pyszności.

Mój kochany pamiętniczku, ckni mi się do bułeczki (fot. Pexeles.com CC0)Mój kochany pamiętniczku, ckni mi się do bułeczki (fot. Pexeles.com CC0) Mój kochany pamiętniczku, ckni mi się do bułeczki (fot. Pexeles.com CC0) Mój kochany pamiętniczku, ckni mi się do chlebusia (fot. Pexeles.com CC0)

Dzień 1.

Dzisiaj podjęłam decyzję. W czwartek. To dobry dzień, żeby zacząć. Już się tyle naczytałam o hashimoto , że nie mogę udawać, że nie wiem. Piszą, że "bez glutenu i bez laktozy" to podstawowa dieta przy tej chorobie (choć nie każdy lekarz się z tym zgodzi). Trzeba też uważać na soję (bo od niej rośnie wole), jaglankę (bo to samo), psiankowate (pomidory, bakłażany - z tymi poczekam, nie wszystko na raz, przecież jest lato!) i strączkowe. Generalnie zalecają mięso, dużo mięsa, co w moim wypadku (raczej jestem wege) jest nieco kłopotliwe. Ale nie będę się tym na razie przejmować. Na razie muszę rzucić gluten. I laktozę. O ile to drugie mnie tak bardzo nie boli, bo za mlekiem nie przepadam od dawna (może tylko dobrego sera będzie mi szkoda), o tyle gluten kocham. Tak samo jak kalorie. To moje dwa ukochane składniki pożywienia. Kocham chleb i kluski. Oraz kocham piwo. A piwo jest glutenowe. To był dla mnie szok, kiedy przeczytałam w tabelkach, co mi wolno, a czego nie. Ale dzisiaj jestem twarda. Przecież dopiero zaczynam. Przecież wierzę, że się uda (zastanawiam się jednak, którego dnia napiszę CHLEBA! Z MASEŁKIEM!)

Dzień 2.

Babcia przywiozła pierogi. Ruskie. Własnej roboty. Z falbankami. Najbardziej lubię odsmażone. Na patelni. Chrupiące. Mniam. Lubiłam. Syn zjadł. Córka zjadła. Odsmażyli sobie. Super. Muszę bardzo uważać, żeby nie zapomnieć, że nie mogę nawet tego małego kawałeczka, który został na talerzyku córki. Syn nic nie zostawia, na szczęście.

Córka na kolację jadła moje ulubione danie. Bułeczka. Masełko. Powidła śliwkowe od babci. Nie zeżarła, oczywiście. W normalnej sytuacji zjadłabym po niej. Ale teraz nie. I co, tak się zmarnuje?

Ja dzisiaj elegancko - komosa z pomidorami i awokado, ziemniaczki z kalafiorem. Bez sosu sojowego! (to moja ukochana przyprawa). Jakaś taka głodna jestem. I nawet piwa się napić nie mogę

Dzień 3.

Dzień w trasie. Kupiłam sobie kawę na stacji benzynowej. Cappuccino, a jakże. Niestety, musiałam ją oddać osobie towarzyszącej. Muszę się nauczyć pić czarną, ale podła czarna jest bardziej bez mleka. W warszawskich kawiarniach czasem mają mleko sojowe, ale soja przy tarczycy również nie jest polecana, więc odpada (są rozmaite mleka, migdałowe, ryżowe, nie wiem czemu kawiarnie upierają się przy soi).

Wieczorem koncert. I wyjście na miasto. Weź się tu człowieku piwa nie napij! Aaaaaaaaa. Piłam białe wino. Podłe, a jakże, bo jakie dają na kieliszki w klubach? Pod Pałacem pełno food trucków. Oczywiście, że jestem głodna, przecież zawsze jestem. Niestety - zapiekanki, burgery, makarony, pierożki dim sum.... Jeśli dieta bezglutenowa okaże się odchudzająca, to głównie dlatego, że człowiek nie może już tak bezkarnie chapsnąć czegokolwiek poza domem

Dzień 4.

Targ śniadaniowy. Mają wegańskie lody, na mleku kokosowym. 3,50 kulka. Oczywiście wzięłam w wafelku, więc za chwilę musiałam poprosić o kubeczek. Plastikowy. Nieekologiczny. Za to jaki zdrowy, bo niejadalny.

Dzień 5.

W pracy imieniny Ań (moje też, tylko zapomniałam). Dwie inne Anie przyniosły ciasta. Karmelowe z budyniem (mniam) i drożdżowe ze śliwkami (mniam, mniam, mniam). Nie zjadłam ani kawałka, choć trend bezglutenowców jest taki: wydłubać budyń z ciasta, wydłubać śliwki. Ja byłam twarda, choć może to znaczyć, że stracę zacny przydomek "odkurzacz" (przychodzi taka godzina w pracy, że wciągam wszystko, co znajdę na swojej drodze). Teraz wciągam wszystko, co nie ma glutenu i laktozy. Czyli nic.

Dzień 6.

Jestem cały czas głodna. Koleżanka twierdzi, że to pszeniczny głód i że minie. Oby, bo naprawdę bycie cały czas głodnym nie jest przyjemne. Schudłam 2 kg, ale uważam, że schudnięcie poniżej 5 kg się nie liczy, bo być może oznacza po prostu dobre wydalanie. To nie był mój cel, ale nie powiem, żeby mi było przykro (od 4 lat nie mogę schudnąć po ciąży, hue hue). Moje zapominanie wszystkiego to ponoć wina tarczycy (przepraszam wszystkich, których imion nie pamiętam, to nie moja wina), podobnie jak niekończące się bóle mięśniowe, o których myślałam, że to zakwasy.

Dzień 13.

O, już prawie dwa tygodnie. W tym czasie byłam w knajpie z red.nacz. i długo wypytywałam panią kelnerkę, co mogę zjeść. Niestety, okazało się, że niewiele, bo jak ktoś nie jest pewny, czy gdzieś nie ma glutenu, to woli powiedzieć, że może być (w sumie lepiej niż odwrotnie). Red.nacz. wkurzyła się na moje wybrzydzanie i stwierdziła w końcu, że nawet jeśli to przecież te śladowe ilości mi nie zaszkodzą, więc żebym już przestała pieprzyć i bierzemy te pasty. Dobre były, ale kto tam wie, co w nich siedziało, przecież nie widać (red.nacz. niby taka retro, ale ciabatki do tych past też nie tknęła, ha).

W tym czasie okazało się również, że cydr nie jest tak dobry jak piwo, można się go napić raz czy dwa, ale nie co dzień (jak tak dalej pójdzie okaże się, że muszę rzucić alkohol i co ja wtedy zrobię?). Białe wino jest ok, ale na jeden kieliszek. Czerwone na pół.

Z jedzeniem na mieście w ogóle nie jest różowo, bo nigdy nie wiadomo, kto mąką zagęszczał. U mnie w pracy - każdy sosik na pewno, a do zup, niektórzy też lubią zasmażkę z mączki zrobić. A jak nie z mączki, to śmietanką zabielić, tak że ciężko jest. A suróweczka z jogurcikiem, bo wtedy lepsza, wiadomo.

Dzień 23.

Weekend nad morzem polskim. Łatwo nie jest. Na śniadanie w knajpie poprosiłam omlet. Ale zapomniałam się i dostałam omlet z mąką. Niby tak się robi omlety, ale ja akurat tak nie robię, więc zapomniałam. Poprosiłam o drugi, bez mąki. Pan się zmartwił, że będzie niewyględny, ale zapewniłam, że mi nie przeszkadza. Smakował jak omlet. Na śniadanie mogłam jeszcze ewentualnie jajecznicę. I ryby wędzone, jeśli sobie sama kupiłam.

Obiad. Jestem w krainie ryb, więc głupio pytam, czy ryby smażą w panierce. Tak. Bo inaczej się rozpadną. Bez panierki tylko flądra (pyszna, ale mało). Frytki. Surówkę trudno wybrać, bo wszystkie ze śmietaną albo majonezem. Pieczonych ryb nie udało mi się znaleźć. Wegetariańsko bez glutenu i laktozy zostają jeszcze sadzone. Z jajek trójek, przecież nikt w knajpie nie kupuje innych. Ale jajek mam już dość po śniadaniu. Gofry, lody drożdżóweczki. Pa, pa, pa. Ale i tak najgorsze jest to, że oglądając zachód słońca nad morzem nie mogłam napić się piwa.

Dzień 24.

W piwnej knajpie na osiedlu znalazłam piwo bezglutenowe. Belgijskie, Brunehaut. Pszeniczne! Ciekawe, jak filtrują gluten z pszenicy. 12 PLN za 0,3 l. Nie będę piła, przepraszam, choć spróbowałam. Dobre, ale nie za te pieniądze. W sklepie piwnym pani obiecała, że sprowadzi mi Celię - czeska bodajże. Może będzie w bardziej przystępnej cenie. Jest jeszcze Estrella Daura, poszukam. Brak piwa doskwiera najbardziej, choć prawdopodobnie mój sześciopak pod kołderką go polubi. Brakuje mi też chlebka. Z masełkiem. Bo ten taki ryżowy krążek, nawet z powidłami babci, to nie to samo. Mąż upiekł mi chleb z samych ziaren (jest taka gotowa mieszanka w Rossmanie), dobry. Sprawdza się z pomidorem.

Dzień 28.

Kupiłam sobie modne nasiona chia . Podobno mają dużo białka, a ja na pewno potrzebuję białka. I podobno świetne na śniadanie i jako deser. Zalałam migdałowym mlekiem. Wstawiłam do lodówki. Wyjęłam następnego dnia na śniadanie. Niby dobre, śmieszne, ciekawe, ale za pół godziny byłam głodna. Musiałam poprawić łososiem z jajkiem w koszulce na mieście.

Dzień 30.

Jest taka knajpa na Saskiej Kępie, firmowana nazwiskiem znanej polskiej modelki, wegańska i bezglutenowa. Zjadłam chłodnik na mleku kokosowym z ogórkami, pyszny, mniam, kocham chłodnik. Mnóstwo wspaniałych koktajli, dania obiadowe. Proste i pyszne. Ale oczywiście drogo, bo niby jak miałoby być? Ja sama staram się nie kupować produktów bezglutenowych typu pieczywo, ciastka, bo za nimi nie przepadam. Skusiłam się na kluski, ale to nie są te kluski. Kupiłam mąkę ryżową i z cieciorki, stawiam na kasze, te które mogę (odpada jęczmienna, pęczak, kuskus, bulgur) i warzywa. I tak sobie przygotowuję te swoje ulubione breje. Wrzucę wam kilka przepisów, wszystko bardzo proste, zazwyczaj do przygotowania w 30 minut, bo ja lubię gotować, ale krótko. Generalnie powoli wyprztykuję się z pomysłów i zaczyna mi się nudzić. Muszę pewnie bardziej się otworzyć, tylko na co?

quinoaquinoa Ręka Fot. Ręka

Śniadanie

Ciemna kasza quinoa z warzywami

Gotujemy kaszę, normalnie, dwie objętości wody na objętość kaszy, solimy ją tam w tym garnuszku, jak woda się wchłonie wyłączamy i dajemy kaszy dojść pod przykrywką. Jak już jest zimna (albo i nie, bo nie mamy czasu, trzeba lecieć), dodajemy do niej co tam aktualnie mamy w lodóweczce czy innym koszyczku. Pomidorki, ogórki, awokado, koperek, pietruszka. Rybka wędzona może być, mniam, właśnie mi wpadło do głowy i sobie zaraz taką z rybką zrobię, bo sobie rybkę przywlokłam znad morza. Potem dosmaczamy jak nam się podoba, ja zawsze daję kurkumę, bo przeciwzapalna i najzdrowsza na świecie, normalnie raka potrafi zabić (ha ha ha), sos sojowy bezglutenowy, oliwę. Co tam chcecie i lubicie. Jemy.

plackiplacki Ręka Fot. Ręka

Śniadanie albo cokolwiek innego

Placki z cukinii

Nasze ukochane placki, szybko się robi i są pyszne. Ścieramy cukinię na tarce o dużych oczkach. Dodajemy ziarna jakie tylko lubimy - słonecznik, dynia, sezam, cokolwiek. Jajko, trochę mąki - ryżowej albo z cieciorki (bez dokładnych ilości, ja wszystko na oko robię, dlatego nie wychodzą mi ciasta). Mieszamy. Solimy. Konsystencja? Gęsta śmietana z farfoclami. Smażymy na patelni na oleju jakimś, odsączamy na ręcznikach papierowych, jemy.

cieciorexcieciorex Ręka Fot. Ręka

Śniadanie, obiad albo kolacja, co tam sobie chcecie, ja się sztywno nie trzymam

Cieciorka z warzywami

Namaczamy cieciorkę na noc (albo i nie, jak zapomnimy, ale wtedy będzie się gotować naprawdę długo). Potem gotujemy do względnej miękkości. Odstawiamy. Do dużej patelni typu WOK wrzucamy pokrojoną cukinię, cebulę, czosnek, paprykę - w dowolnych proporcjach i ilości. To nie ma znaczenia i tak będzie dobre. Jak się to trochę podsmaży / poddusi, dodajemy cieciorkę. Mieszamy. Dodajemy pomidory, może być przecier, mogą być surowe, mogą być ze skórką albo i bez (to zależy czy chce nam się je obierać, co nie). Doprawiamy kurkumą, oczywiście i a jakże, zwalczamy zapalenie tarczycy przecież za pomocą przyprawy (ha ha ha) i czym tam się nam podoba. Dodajemy zielone, zielone zawsze dobrze robi, chociaż mój syn nie lubi. Pietruszka, koperek. Jemy. Później jest pyszniejsze niż wcześniej.

kalafiorkalafior Ręka fot. Ręka

Kalafior przepyszny z ziemniakami

Kroimy kalafiora na małe kawałki. Kroimy ziemniaki w małą kostkę. Smażymy z czosnkiem w woku oczywiście, bo to mój ulubiony gar. Smażymy, smażymy, rumienimy. Podlewamy trochę wodą, żeby ziemniaki nie były surowe tylko doszły. Dodajemy kurkumę (bo wiecie już co), czarnuszkę (na pewno coś dobrego robi, ja lubię jej smak), nasiona jakie nam się podobają, pomidory bez skórki albo i z, to zależy czy nam się chce wiecie co. Potem zielone i zostawiamy na trochę, żeby się tak "przegryzło". Jemy. Lepiej później niż wcześniej, bo lepsze.

fot. Rękafot. Ręka fot. Ręka fot. Ręka

Prosta tajska

Bierzemy, co tam mamy w lodówce, tutaj akurat jest cukinia, cebula, brokuły, papryka. Smażymy w woku nie za długo , muszą być chrupkie. Dodajemy przyprawę yellow, red albo green curry (tak, wiem, Boże , tak się nie robi tajskiej, ale to jest prosta tajska), kurkumę, bo zawsze, a potem mleko kokosowe. To się tak potem musi jeszcze popyrkotać, ale nie za długo, bo warzywa muszą być chrupkie. Gotujemy ryż (dwie objętości wody na objętość ryżu) i zjadamy. Mniam. Syn kocha.

I tak sobie właśnie gotuję. Rodzina je ze mną, bo czemu nie? Nawet syn się nauczył, szczególnie kiedy rzucił mięso (sam, nikt go nie zachęcał, nie zmuszał, nie indoktrynował). Patrzę, co tam jest w lodówce, wrzucam do woka, obsmażam, dosmaczam, ziarna dodaję. Mam jeszcze, oprócz kurkumy, jeszcze jedną ukochaną przyprawę, którą robię sama. Ziarna (siemię, słonecznik, sezam) prażę na patelni, solę, a jak się już upraży, miksuję. Dodaję do wszystkiego. Świetne do pomidora, sałat i wszystkich moich mamałyg. No i na pewno zabija wszystkie paskudztwa w organizmie.

Smacznego!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.