Dwugłos o Sieraku: wkurza czy wzrusza? Komentarz w sprawie kontrowersyjnego felietonu szefa "Krytyki Politycznej"

Tekst redaktora naczelnego "Krytyki Politycznej" Sławomira Sierakowskiego, który po rozstaniu z partnerką napisał, że przez pięć lat trwania ich związku ona nieodpłatnie pracowała na rzecz KP, podzielił opinię publiczną i naszą redakcję. Kasia i Anka przedstawiają dwa punkty widzenia tej sprawy.

Na wypadek gdybyście przeoczyli tę sprawę, krótkie podsumowanie: Sławomir Sierakowski w swoim felietonie napisał o swojej byłej partnerce Cviecie Dimitrovej, która przez pięć lat trwania związku wspierała go w pracy i miała wpływ na kształt działalności "Krytyki Politycznej" , jednakże jej praca była "niewidzialna".

Tytułowa Cveta Dimitrova jest doktorantką w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, stypendystką Uniwersytetu Yale i niewidzialną działaczką środowiska Krytyki Politycznej, któremu poświęciła prawie pięć lat, choć formalnie nigdy do niego nie należała. O tej dziwnej sytuacji jest ten tekst. Dlaczego tak się stało? Otóż Cveta Dimitrova była moją partnerką życiową przez ten czas. Uczciwość nakazuje przeprowadzić ten prywatno-polityczny rozrachunek, nawet jeśli nie istnieje taki zwyczaj, a raczej właśnie dlatego, że nie istnieje. Może więc należy go stworzyć?

Tekst podzielił odbiorców - niektórzy postulowali wypłacenia zaległych honorariów, inni podziwiali odważne przyznanie się do błędów. Poniżej dwa głosy redakcji Focha.

ANKA RĄCZKOWSKA:

Maciek Nowak udostępniając ostatni tekst Sławka Sierakowskiego na Facebooku napisał: "A ja się wzruszam" . I ja mam trochę podobnie. Mnie ten artykuł nie wkurza. Nie obraża. Nie czuję, że Cveta jest nieopłacanym murzynem (oczywiście nie wiem, jak to wygląda z jej strony, znam przecież tylko wersję Sławka), który haruje w cieniu wielkiego pana. Dlaczego?

Jestem dziennikarką, moja praca polega na pisaniu tekstów. Oczywiście wiedzę i informację do tych tekstów czerpię z rozmaitych źródeł. A czasem, jak coś sprawia mi kłopot albo chcę pokazać problem w szerszym świetle, rozmawiam na ten temat z innymi. Pytam, co myślą, co uważają. Pytam koleżanki, kolegów, narzeczonego. Inspiruję się tym, co mówią inni. Czasem jakaś rozmowa może otworzyć nową, bardzo interesującą szufladkę w mózgu. Nawet nie tyle chodzi o wykorzystanie cudzych pomysłów, co "przerobienie" ich przez własny umysł. Uważam, że materiały, które w ten sposób powstają są ciekawsze, głębsze, bardziej interesujące dla czytelników. Lepsze. Czy podpisuję pod tekstami wszystkie koleżanki, z którymi na ten temat rozmawiam? Nie. Bo jednak ja to piszę, ja zbieram do kupy (oczywiście nie mam na myśli kradzieży cudzych pomysłów).

Kiedy nie jestem pewna jakiegoś tekstu, kiedy czuję, że coś mi w nim nie gra, coś się nie układa, mogę dać go do przeczytania narzeczonemu. On jest redaktorem, potrafi doradzić. Czy jeśli poprawiam coś po jego uwagach, podpisuję go pod tekstem? Nie. W zwykłych, dziennikarskich tekstach nie ma na to miejsca. Nie ma takiej praktyki. Pewnie gdybym pisała książkę, podziękowałabym wszystkim, których uważałabym za inspirację. Tak się robi, to jest zrozumiałe. Ale przy tekstach?

Myślę, że w związkach "intelektualnych", takich, gdzie dużo się rozmawia, wspólnie myśli, dyskutuje, studiuje, razem czyta, ciągle coś przerabia, analizuje, podział na "moje-twoje" myśli trochę może się zacierać. Czasem trudno to rozgraniczyć, bo rzeczy rodzą się przecież z dwóch głów, na styku dwóch osobowości. Dlatego wydaje mi się, że całkiem ładnie, ze strony Sławka, że o tej drugiej osobie pamięta.

KASIA NOWAKOWSKA:

Najgorzej jest występować w roli starej ciotki, która zagląda ludziom pod biurko i pod łóżko, i zasadniczo WIE LEPIEJ. Nie znam żadnej z osób tego małego dramatu, który rozgrywa się w przestrzeni społecznościowej i medialnej , więc poza wypowiadanymi prywatnie uwagami wolałabym się nie odnosić do istoty problemu. Bo zwyczajnie NIE WIEM jaki to był układ. Może jej tak pasowało? Może kochała i wielkodusznie nie zwracała uwagi na drobiazgi? Może związek był toksyczny, może on jest megalomanem, może hipokrytą? Mniejsza. Zupełnie na marginesie tej historii, która wyraźnie podzieliła opinie moich bliższych i dalszych znajomych (jedni się wzruszają, inni wkurzają na Sieraka, trzeci już by sobie brali tę łagodną, pokorną i cichą Cvietę na swoje sztandary i ruszali do boju) skupię się na niuansach. Na pułapkach języka, które zdradzają więcej niż się wydaje.

Podobnie jak Anna publikuję teksty zawodowo od wielu lat. Zdarzało m się pisać wspólnie z kolegami, najlepszą przyjaciółką, czy życiowym partnerem. Podział pracy prawie nigdy nie jest w takich przypadkach równy. Ale autorstwo jest wspólne nawet, jeśli do podziału jest tylko satysfakcja z dobrze napisanego artykułu. Dlatego kiedy przeczytałam poniższe słowa:

Niektóre teksty, jak na przykład "Siła bezwstydnych" opublikowana w kilku pismach i językach, były faktycznie w połowie jej autorstwa.

- moja reakcja była jednoznaczna. Nie "pomagała", nie "konsultowała", nie "redagowała". Teksty były w połowie jej autorstwa . Czemu by więc tego nie uwzględnić dodając jej nazwisko, tam gdzie widnieć powinno? Czy nie byłoby to ładniejsze symboliczne zadośćuczynienie niż wątpliwe z punktu widzenia dobrych manier publiczne pranie brudów? Bo to w tekście Sierakowskiego nie podoba mi się najbardziej - "przeprosiny" i "podziękowania", które mają znamiona publicznego poniżenia.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.