Tylko nie mów do mnie "kotku", kotku

Znam panią, która do swojego trzydziestokilkuletniego syna mówi: Barteńku. Do drugiego syna, kilka lat młodszego, ale też powyżej trzydziestki nieustająco od lat woła: Kubuniu. Czasem może też być kochanieńkim dziubaskiem, chociaż nie, dziubasek zarezerwowany jest raczej dla wnusia. Podobnie jak najukochańszy skarbeniek, koteniek i maleńki robaczek.

Tak, mam z tym problem. Tego typu zdrobnienia w świecie dorosłych ludzi zalatują mi jakąś straszną wiochą (cholera, chciałam napisać coś bardziej poprawnego politycznie, ale jak zwykle mi nie wyszło, nie mogłam znaleźć odpowiedniego słowa). Ale o ile jestem w stanie przeżyć rozmaite słowotwórcze wynalazki w odniesieniu do dzieci (chociaż to również mnie śmieszy i trudno mi to znieść, ale powiedzmy, że staram się być tolerancyjna, w końcu to DZIECI. Tylko po cholerę im te imiona?), o tyle w stosunku do dorosłych trudno mi to zaakceptować. Ja wiem, że chodzi o czułość, miłość i bliskość, wiem, że to takie słodkie ma być, trochę romantyczne, a trochę szalone. Ale nie rozumiem, jak można być czyimś misiem pysiem, słoniątkiem, kotusiem i słodziakiem. Misiaczkiem, papużką, babulkiem i bąbelkiem. Fląderką, fąfelkiem i kartofelkiem. Flanelką, tygryskiem, sosenką i aniołkiem. Maleństwem, zboczkiem, wariatką. Głupolkiem, boginią, gryzmołkiem, fajfuskiem. Szpareczką, suczką, dupeczką. Małpeczką, kociopełką, jogurcikiem i pluszakiem. Przylepką, czopkiem, dziweczką. Myszką, żabką i bejbiską. Wackiem, debilkiem, niusią. O, niusią czy niunią w szczególności.

Liceum, siedzę sobie w trzeciej czy czwartej ławce. Przede mną koleżanka, Agnieszka bodajże. Zawsze wydawała mi się trochę dziecinna, bo wiecie, rozumiecie, w liceum to człowiek przepotwornie był dojrzały. No i ona siedzi przede mną i nie wiem, nie pamiętam już, co się stało, w każdym razie chyba coś powiedziałam do niej podniesionym głosem. A ona się odwraca, a ona się na mnie patrzy tymi sarnimi oczętami i co mówi? Co mówi? "Weź, nie mów tak do N I U N I." Oesu. Jeśli chciała, żeby mnie zabetonowało, to jej się udało. Nie mówiłam już więcej do NIUNI. Prawie nigdy i nic.

I teraz też tak sobie myślę - dorosła jestem. Nie kumam tych zwierząt, nie rozumiem, dlaczego mam być którymś z nich. Albo innym słońcem czy tęczą. Romantyczną dupeczką też nie. Żeby to jeszcze było oryginalne! Żeby chociaż ten ktoś, kto mnie tak nazywa, jakoś się wysilił, wymyślił coś ciekawego, coś więcej niż "hani" i "bejb". Żeby tam jakiś strzęp procesu myślowego się pojawił. Ale nie. Te same słowa do milionów innych ludzi na świecie. I to ma być intymność? To ma być bliskość?

Żeby nie było, że jak zwykle jestem nieczuła, nieszczęśliwa, zła i nic nie rozumiem. Też mam swoje słabości, przyznam się. Totalnie rozkłada mnie na łopatki, kiedy ktoś mówi do mnie Aniu. Patrzy mi głęboko w oczy i mówi: Aniu. Bo na co dzień, dla tych bardziej i mniej znajomych jestem po prostu Ręką, od mojego jakże przewspaniałego nazwiska. Ale jeśli ktoś chce mnie rozczulić, chce, żeby mi się zrobiło dziwnie ciepło na sercu, chce mnie podniecić i zadowolić, niech mówi do mnie Aniu. To jeden z najwyższych stopni poufałości i intymności. Mrau.

 
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.