Po pierwsze i najważniejsze - na Openerze są TŁUMY. 50? 60 tysięcy ludzi? W jednym miejscu? To jakiś żart, ja przepraszam, ja wychodzę, mnie to nie interesuje. Ja pochodzę z miasta, gdzie z przyległościami mieszka 40 tysięcy i ja sobie nie jestem wstanie wyobrazić, że oni wszyscy jadą na Openera i jeszcze zapraszają 20 tysięcy kolegów z zaprzyjaźnionego miasteczka, bo im samym nudno, przykro i jakoś tak samotnie. Tak, wiem, teren jest duży, nie trzeba w tłumie pod sceną stać. Można pół kilometra od sceny, można i kilometr. Tylko po co wtedy tam jechać? Jak ja mam tego ukochanego Damona Albarna z odległości kilometra dostrzec? Jak ja mam go podziwiać i do niego wzdychać, płakać jak mam do tych pieśni? Jak ja mam z nim śpiewać? Ja się tłumu boję, mnie tłum przeraża. A ten tłum przecież jest podstępny, on się przecież czai WSZĘDZIE:
- w kolejce do kibla (to najgorsze, bo szczać trzeba, a człowiek do kibla idzie, kiedy już nie może wytrzymać, a tam wtedy kolej)
- w kolejce po piwo (i człowiek zamiast słuchać ukochanych zespołów, w kolejce musi stać, bo suszy)
- w kolejce po jedzenie (które w dodatku jest niedobre i drogie, na pewno pizza, keczup, frytki i kiełbasa. Ciekawe, czy jest kebab. Jest?)
- na polu namiotowym, gdzie namiot obok namiotu i wszystko słychać. Jak gadają, jak się kłócą, jak uprawiają seks, jak rzygają i jak pierdzą też. Spoko, mi w sumie biologia niestraszna, ale jak zaczynają śpiewać piosenki i drzeć japy, to cierpliwości nie starcza. Mogłabym mieszkać gdzie indziej? Aha, ciekawe. I dojeżdżać? I wracać po nocy? W tym rozwydrzonym, bekającym, pierdzącym TŁUMIE? Po moim trupie!
Każdy sposób jest dobry...
Na Openerze prawie zawsze pada deszcz. Tak mi się wydaje, bo znajomi opowiadają i mam wrażenie, że zawsze opowiadają, że pada. A jak pada deszcz i jest tłum, to wiadomo, że się robi błoto. I ja nie wiem, jak wy, ale ja kompletnie nie rozumiem tego festiwalowego zachwytu błotem. Tego kąpania się i tarzania się w błocie, szczególnie, że później wcale nie bardzo jest się gdzie wykąpać, bo przecież do prysznica (są tam w ogóle takie?) kolejka i tłum. Błoto śmierdzi krowim gównem i jest OHYDNE. Tak, można mieć kalosze po pachy. Tak można mieć przeciwdeszczowy, gumowany płaszcz. Ale ja nie cierpię kaloszy i przeciwdeszczowego płaszcza, od którego człowiek się poci i śmierdzieć zaczyna, a najbardziej na świecie brzydzę się tych wytarzanych w błocie, którzy mogliby się o mnie OBETRZEĆ. I co z tego, że ja sama tak się starałam, żeby się nie wypaćkać?
Na Openerze spotykają sie wszyscy ze wszystkimi. A najbardziej spotykasz tych, których nie lubisz. Gubisz oczywiście tych, których bardzo lubisz i już się nigdy nie znajdujecie, no bo jak się znaleźć w takim tłumie? No jak? Na Openerze wszyscy chcą być tacy młodzi, fajni i wyluzowani, nawet jak mają 40 lat i łysinę. A na co dzień na pewno pracują w korporacji i podpierdalają współpracowników, żeby nie wylecieć w kryzysie. Na Openerze śmierdzi w kiblu i trzeba robić na narciarza w Toi-Toiu.
Tak, są straty. Przez to, że nie jestem w stanie pojechać na Openera, nie widziałam koncertu Faith No More. I Jaya-Z. I paru innych wielkich, bo o tych małych sezonowych to nawet nie ma co wspominać. W tym roku nie zobaczę Blur i Nicka Cave'a (ale tego widziałam w Warszawie na zajebistym koncercie w Kongresowej). Żeby nie było - byłam kiedyś na Off Festivalu. Kilkukrotnie mniejszym. Dla niektórych fajniejszym. Ale to właśnie tam, w tym takim dużo mniejszym, ale jednak TŁUMIE zrozumiałam, że życie festiwalowe nie dla mnie.
No, chyba że chcecie mnie przekonać?