Dwoje dzieci - wyobrażenia matki-jedynaczki kontra rzeczywistość

Dzieci - robić, posiadać, wychowywać, rozpieszczać, mieć więcej! Na początek dwoje, czyli parkę, jak papużki. I wpaść w sidła, zadziwić się, przekonać, że w życiu jest zawsze inaczej, niż myślisz.

No właśnie... Kiedy byłam już w drugiej ciąży, znając delikatną konstrukcję psychiczną zwaną moim synem, postanowiłam się przygotować. Okopać, uzbroić i przetrenować sytuacje kryzysowe. Czytałam więc namiętnie bardzo dobre i życiowe poradniki, w których świetni pedagodzy i psychologowie wyspecjalizowani w naprostowywaniu meandrów dziecięcej psychiki, wyjaśniali jak przetrwać okres durny, chmurny i burzowy, jak pogodzić ogień z wodą, jak wychować rodzeństwo bez rywalizacji, słuchać, żeby mówiły, mówić, żeby nie wrzeszczały, oraz jak przeżyć mając dwoje dzieci pod jednym dachem.

Wszyscy powiecie, że to pestka, zapytacie, gdzie takich durnych ludzi, jak niżej podpisana przechowywano, oraz też mi temat, phi . Ale są takie mroczne tajemnice związane z wychowywaniem rodzeństwa, o których dorosły jedynak nie ma pojęcia. Nawet nieśmiałe wypytywanie i obserwacja nie pomogą. Tego trzeba po prostu doświadczyć. Co wyobrażałam sobie o tym, jak będzie wyglądało życie z dwójką dzieci (pięć i pół roku różnicy wieku, oraz różnej płci)?

Nic dwa razy się nie zdarza - czyli będzie na pewno inaczej, choć ja będę już bardziej doświadczona. Oj, zdecydowanie bardziej.

Będzie trudno, ale przetrwamy - któż z nas ma łatwy charakter, a dołóżmy do tego absolutnie niestabilną sytuację zawodową obydwojga rodziców, totalny ścisk lokalowy, konieczność uczęszczania z naszym dzielnym synem na rehabilitacje i zabiegi... ale przecież człowiek nie jest taki, żeby nie podołał, prawda?

Będziemy musieli nauczyć naszego syna, że choć jest wyjątkowy i ważny, to jest w rodzinie nowa osoba i czasem trzeba poświęcić jej więcej uwagi.

Będziemy musieli bardzo pilnować się, by nigdy, przenigdy nie zachowywać się tak, aby dać synowi do zrozumienia, że jest mniej ważny.

Będą pewnie sprzeczać się o różne rzeczy, ale to przecież naturalne. Wiemy już wszystko o tym jak załagodzić konflikty między rodzeństwem, przecież czytałam mądre książki i rozmawiałam z mądrymi rodzicami. Nie będą się bić, a przynajmniej zrobimy wszystko, by do tego nie dopuścić.

Będą się kochać , przecież są rodzeństwem...

Co pokazała mi rzeczywistość?

Fajnie, kiedy siostra się śmieje, jeszcze fajniej, jak głośno krzyczyFajnie, kiedy siostra się śmieje, jeszcze fajniej, jak głośno krzyczy Fajnie, kiedy siostra się śmieje, jeszcze fajniej, jak głośno krzyczy Fajnie, kiedy siostra się śmieje, jeszcze fajniej, jak głośno krzyczy

Tak, to prawda, nic dwa razy się nie zdarza, ale za drugim razem jest lżej , bo wiedziałam już, że każdy nieprzespany miesiąc skraca dystans do momentu, kiedy wreszcie się wyśpię, albo zacznę się niewysypiać z powodów zawodowych, a nie dziecięcych. Każda marudna doba kiedyś się kończy i przychodzi czas uśmiechu. Każda choroba, nawet przewlekła, to nie powód do darcia szat. Po prostu trzeba zagryźć zęby i robić swoje. Leczyć, tulić, dbać i nie wybuchać, kiedy marudzi, protestuje, odmawia zażywania... Opanowałam nowy poziom ZEN, stoicyzm pozwolił mi przejść niemal bezboleśnie przez pierwsze lata życia córki, natomiast pierwsze miesiące życia syna przypłaciłam, niestety, srogą depresją poporodową.

Będzie trudno - no i było. Bo nawet najsłodsze młodsze dziecko to jest jednak mały i totalnie nieporadny człowiek - tu przecież żadnej Ameryki się nie odkrywa. Mieszkanie we troje w jednym ciasnym pokoju do najmilszych może nie należy, ale było wesoło. Po pięciu latach zrobiło się lżej. Dzieci coraz dłużej są skłonne bawić się ze sobą w taki sposób, w jaki my, dorośli, rozumiemy słowo "zabawa". Coraz chętniej współpracują, już nie tylko w tych chwilach, kiedy trzeba się zjednoczyć przeciw decyzjom dorosłych.

Nauka dzielenia się trwa. Z dziećmi jest tak, że straszna z nich horda Niewiernych Tomaszów. Niespecjalnie ufają temu, co mówimy, nieustanie musimy udowadniać wszystko czynami. A syn okazał się najniewierniejszym z niewiernych. Jest w stanie wchłonąć dowolną ilość poświęconej mu uwagi, nie znosi samotności, uwielbia spędzać czas z JEDNĄ osobą. Nie z dwoma, czy trzema. No i masz babo placek. Tym bardziej ciężkostrawny, że obiekt numer dwa, zwany najdroższą córeczką był równie zachłanny i mimo wielu cennych podręcznikowych wskazówek "namów bliskie osoby, by spędziły z młodszym dzieckiem nieco więcej czasu, a ty poświęć dziecku starszemu maksimum uwagi " - zazwyczaj brakowało jednak najbliższych. Ale prawdą jest też, że zaradna matka zawsze da radę coś wykombinować. Może trwa to dłużej, może trzeba stawać nie na jednej głowie, a na dwóch (czy wspominałam już, że przy okazji narodzin drugiego dziecka nauczyłam się przyrządzać sałatkę jedną ręką?), ale wreszcie się udaje.

Czy wspominałam już, że syn jest emocjonalnie zachłanny? Cóż. Jest też diablo przebiegły. Potrafi w szalenie szczwany sposób odwrócić kota ogonem. "A ona nie musi..." (wykonywać tych samych prac domowych, co syn), "Bo WY jej pozwalacie na WSZYSTKO" (tak, jasne... na przykład na zabranie ze sobą pluszaka na spacer)... Tak, tak, takich przykładów były miliony. Cholernie trudno było nauczyć siedmiolatka, że ma inne przywileje i inny poziom obowiązków niż dwulatka. Na szczęście teraz jest lżej, bo pięciolatka po pierwsze ma ochotę wypełniać wszystkie obowiązki (ona rozładuje zakupy i pochowa do lodówki, byleby nie musieć podnosić swoich zabawek z podłogi) a - co gorsza- chce mieć te same przywileje, co dziesięciolatek (zwłaszcza w kwestii wychodzenia z bratem i kolegami na osiedle...)

Czasem się nie sprzeczają. I czasem się nie biją. Właściwie najgorsze w tym wszystkim jest to, jak absurdalne są powody przepychanek i kłótni. To już nie tylko szarpanina o przysłowiowe "Mamo, on mi pokazał język" , albo "Mamo, ona za głośno oddycha" , to są serie kłótni dla zasady. Sprzeczki, w których żadna ze stron wcale nie broni własnego zdania, tylko jest w opozycji, BO TAK. Prowadzą często walki, by sprowokować nas do reakcji, która udowodni COŚ. Na przykład zmusi nas do opowiedzenia się po stronie młodszego dziecka, by dać satysfakcję starszemu z bycia pokrzywdzoną ofiarą, albo opowiedzenia się po stronie starszego dziecka tak, by młodsze wpadło w histerię, co ma nam udowodnić, że to młodsze tylko ryczy i ryczy. Sprytne, nie? Ja się takich chwytów nie spodziewałam, zanim urodziłam drugie dziecko. Niemniej, doceniam i podziwiam, oraz cieszę się, że miałam dobrego wykładowcę z logiki. Dyplom z negocjacji z terrorystami mam już w kieszeni, a jeszcze dwa lata i będę mogła prowadzić prawdziwe misje pokojowe w rejonach konfliktów zbrojnych.

Czy wiecie, że oni potrafią się przepychać z nudy? Czy wiecie, że nuda może ich dopaść w samym środku obiadu? Jedynacy! Filmy, w których rodzeństwo nudzi się nawet w czasie, gdy jest zajęte - nie kłamią, one tylko upiększają rzeczywistość.

Oj tak, oj kochają się. Nie zawsze to mówią, czasem mówią otwarcie, że nie, że mają dość. Każdy ma chwile, że by to wszystko je... rzucił, czyż nie? Oczywiście rozdzielone na chwilę umierają z tęsknoty. Gdy jednego nie ma w domu, kiedy drugie wraca po szkole/przedszkolu - jest niewesoło. Gdy jedno jest chore, drugie się martwi. Szalenie im zazdroszczę tej więzi bratersko - siostrzanej. Ta mała strzyga wszędzie pójdzie za swoim bratem (i dowali każdemu, kto chciałby go skrzywdzić, dzięki regularnym ćwiczeniom ze starszym bratem bije się całkiem nieźle i ma kilka dziewczyńskich sztuczek w zanadrzu). Ten poważny młody człowiek zwany starszym bratem jest skłonny wywrócić przedszkole do góry nogami, kiedy słyszy, że jego siostrze ktoś odmówił prawa do czegoś, co się jej należało. W dodatku obydwoje mają klasyczny syndrom sztokholmski - bije, ale od niego/niej nie ucieknę...

Wiecie, mój ojciec, szczęśliwy posiadacz młodszego rodzeństwa, powiedział mi kiedyś, żeby nie ingerować zbytnio w ich sprzeczki, że muszą jednak nauczyć się sami rozwiązywać konflikty między sobą, inaczej będzie dochodziło do eskalacji. Można pomóc im złapać odpowiedni dystans do całej sytuacji, nauczyć myślenia o tym, jak sytuacja wygląda z drugiej strony i pomóc zrozumieć, gdzie tkwi problem. W żadnym wypadku nie wchodzić pomiędzy i rozganiać do swoich pokojów. Ciekawa taktyka, przyznacie? Dopóki nie leje się krew - a przez tych pięć dość intensywnych lat jeszcze się nie polała, co uważam za pewnego rodzaju sukces - nie rozdzielamy bulterierów znanych jako nasze dzieci.

Co jeszcze się świetnie sprawdza? Powierzanie opiekuńczych obowiązków. Coś jak "teraz ty musisz się nią opiekować, ja idę powiesić pranie " - działa lepiej niż "bawcie się grzecznie, ja idę powiesić pranie ". Oczywiście nie gwarantuje to wcale spokoju, wiecie, że dziesięciolatek może być cholernie restrykcyjnym opiekunem? Czasem mam wrażenie, że za trzy lata rozkręci własne Święte Oficjum, a za pięć lat zaanektuje Krym - na szczęście wystarczy mu powiedzieć, żeby się nie zachowywał jak Putin i już mu głupio i się uspokaja. Świetnie też czyta bajki, no i nikt tak fajnie nie przytula w sobotę rano, jak starszy brat. Gdyby tylko więcej rzeczy można było osiągnąć wrzaskiem, a nie systematycznym wychowywaniem, sporą dawką energii i uczuć, byłoby ekstra. Oczywiście żartuję.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.