Zakwasy, zszargane nerwy, a może świetne referencje - co ci dała pierwsza praca?

Polska młodzież późno wchodzi na rynek pracy, mało zarabia, nie zawsze też potrafi zdobyć jakiekolwiek umiejętności, które mogłyby później zaprocentować. Jak było z nami? Wybór pierwszej pracy często był kwestią przymusu, przypadku, albo szczęśliwego trafu.

- Co mi dała pierwsza praca? Zwichnęłam nogę w kostce i chodziłam o kuli - rzuciła z właściwym sobie wdziękiem nasza królowa czarnego humoru, Miss Olgu . Natalia Sosin przyznała, że wszystkie swoje pierwsze prace wspomina bardzo dobrze i choć nie były ściśle związane z jej karierą zawodową, nie pozostały bez wpływu. Dzięki wolontariatowi na festiwalu do dziś ma znajomości w wielu miejscach na całym świecie, a praca w barze uświadomiła jej, że bez względu na status społeczny każdy robi się malutki, gdy pijany o czwartej nad ranem prosi barmankę o ostatniego drinka.

- To bardzo dobrze ustawia perspektywę i powoduje, że człowiek się nikogo nie boi w późniejszym życiu - przyznaje zahartowana w boju redaktor Sosin. Ania Rączkowska wprawiła mnie w niemałe osłupienie, gdy przyznała, że jedną z pierwszych podjętych przez nią prac było sprzedawanie kanapek na Stadionie X-lecia i malowanie płotów na budowie.

Te kanapki, to było coś! Wstawałam do pracy o 1:00 w nocy, około 5:00 - 6:00 rano był fajrant. Zaczęłam pracować dzięki koledze. Jego rodzice mieli stoisko, a on zaczął dorabiać roznosząc kanapki. Praca była ciężka, ale opłacalna. Dziennie wychodziła równowartość 50 zł. Zaczęliśmy we dwójkę, a potem była nas tam cała banda.

Zanim zaczęła się ta "poważna" , bo wymagająca sporej odwagi, samodzielności i determinacji praca, Anka udzielała też korepetycji. Nasza redakcyjna koleżanka Marta Lewin też mnie zadziwiła. Zarabiać zaczęła już w podstawówce. Miała 12 lat, mieszkała w Norwegii i opiekowała się miejscowymi dziećmi. Dodajmy, że to nie były jej rodzinne strony, a języka norweskiego uczyła się na żywca.

Tylko Skandynawowie mogą na cały dzień pozostawić dziecko pod opieką 12-letniej dziewczynki, co więcej, uważam, że tylko oni mają na tyle dużo odwagi, by pozwolić dwunastolatce zabrać dziecko na spacer w miasto. Co mi dała ta praca? Musiałam uczyć się nowego języka, musiałam nauczyć się zapamiętywać strukturę miasta, w którym się znalazłam, żebyśmy nie zabłądzili. Mapy podejrzewam, że bym jeszcze wtedy nie potrafiła sprawnie używać, wiec ćwiczyłam pamięć wzrokową... No i odpowiedzialność. Chociaż nikt mi nie powiedział, że mam być odpowiedzialna. A później to już poszło, przez całe liceum i studia pracowałam w wakacje w Norwegii przy zbieraniu owoców, malowaniu domów i sprzątaniu. Nauczyłam się jeździć traktorem, gdy miałam 13 lat, przewoziłam wtedy skrzynie z owocami. Kombajnem też nauczyłam się jeździć dość szybko, a jak byłam w wieku licealnym, zarządzałam zbiorami truskawek. To może brzmi idiotycznie, ale jest dość odpowiedzialnym zajęciem.

Marta dodaje, że jej pierwszą "niefizyczną" pracą było udzielanie korepetycji z języka angielskiego na studiach. Przy tych wszystkich historiach moje skromne pierwsze doświadczenia nieco bledną. Zaczynałam od wakacyjnej pracy polegającej na pomocy rodzicom. Potem korepetycje z angielskiego, wreszcie, gdy już na pierwszym roku studiów zaczęłam pierwszą stałą współpracę z czasopismem, postanowiłam dorobić, wiecie, pisanie tekstów o muzyce nie przynosiło kokosów. Do dziś nie przynosi - bądźmy szczerzy.

Szukałam pracy, która nie byłaby zbyt obciążająca fizycznie, tak, by po wszystkim starczało mi sił na studiowanie i pisanie. I tak trafiłam do butiku. Butik to słowo na wyrost, sprzedawałam eleganckie szale, szaliczki, apaszki i inne dodatki w takim zabawnym kiosku ustawionym pośrodku alejki w dużym centrum handlowym pod Warszawą. Co mi dała ta praca? Po pierwsze pokazała, że nie można ufać pracodawcy. Pamiętam moment podpisywania umowy.... No właśnie.

Możemy podpisać umowę o pracę, ale wtedy będziesz dostawała mniej pieniędzy, jak wolisz? Wolisz zarabiać o połowę mniej? No właśnie... Ja ci wystawię taki papier, że jesteś naszą hostessą i zarabiasz 100 zł, a rozliczymy się później normalnie.

Taaaak. Papier "na hostessę" był mi potrzebny, by dojechać pod Warszawę autokarem pracowniczym za darmo i móc wejść na teren centrum handlowego przed godziną otwarcia obiektu. Jako naiwna dziewiętnastolatka myślałam, że ma to sens. Mhm... owszem.

Jak znienawidzić centrum handlowe? Podjąć tam pracę. Pierwszą. Na czarno. Jak znienawidzić centrum handlowe? Podjąć tam pracę. Pierwszą. Na czarno.  Jak znienawidzić centrum handlowe? Podjąć tam pracę. Pierwszą. Na czarno. Jak znienawidzić centrum handlowe? Podjąć tam pracę. Pierwszą. Na czarno.

Przy pierwszej wypłacie okazało się, że sensu nie ma to żadnego. Nie chroniło mnie żadne prawo. W ten sposób mogłam pracować przez trzy tygodnie codziennie od godziny 9:00 rano do 21:00 z jednym tylko dniem wolnym... Dodam, że aby rozpocząć pracę o godzinie 9:00 musiałam wstawać przed 7:00, a wracałam po 23:00. Mało mi życia zostawało, oj mało. Po drugie dowiedziałam się, że nie warto się starać. Starałam się, poważnie. Wykręcałam niemożliwie wysokie obroty, dostałam wolną rękę na robienie drobnych promocji. Stawałam na głowie, by zachęcić ludzi. Codziennie rozkładałam towar nieco inaczej, codziennie obsługiwałam dziesiątki wybrzydzających, opryskliwych kobiet, zagubionych facetów wracających z prac kontraktowych, ludzi, którzy próbowali mi wmówić, że to, co im sprzedaję to szajs warty góra pięciu złotych.

Po trzecie przekonałam się, że gorsi od własnego szefa są szefowie będący podwładnymi szefów wszystkich szefów. Wiecie, nasz "butik" był miejscem wynajmowanym. Moja szefowa mnie uwielbiała. Słodziła mi, rozpieszczała dobrym słowem. Pozwalała mi czytać książki, gdy nikt nie podchodził, przecież miałam dobre obroty, najlepsze ze wszystkich filii. Przysyłała mi dziewczyny z innych punktów na szkolenia. "No powiedz im jak ty to robisz, weź je tu na jeden dzień i naucz" . Mhm... Co innego Menadżerka pasażu. Bardzo Ważna Pani. Zauważyła, że czytam książki w pracy i urządziła mi karczemną awanturę, że oto działam na niekorzyść swojego butiku, a tym samym pasażu, a co za tym idzie całego centrum handlowego. Ja. Tu. Psuję. Wizerunek. Jasne. Po czwarte mogłam się przekonać, jak dziwnym królestwem jest to centrum handlowe (i do dziś nie lubię chodzić na zakupy w takie miejsca).

Siedziałam sobie w tej swojej budce obserwacyjnej, naprzeciwko kas dużego hipermarketu, za plecami mając sklep dużej firmy obuwniczej o zagranicznej nazwie. Przed otwarciem drzwi dla kupujących wykładaliśmy towar, sprzątaliśmy, czyściliśmy szyby, dopijaliśmy kawę, biegliśmy do toalety i na ostatniego papierosa przed końcem pracy. Dwie minuty przed otwarciem drzwi rozlegały się dzwonki i głos z góry oznajmiał, że za chwilę wkroczą pierwsi klienci. Dwie minuty po otwarciu drzwi pierwsi klienci meldowali się przy kasach, by zapłacić za zakupy. Dziesięć minut po otwarciu już się awanturowali. Trzy minuty przed zamknięciem sklepu wpadali z wózkiem, by załadować stery towarów wcale-nie-pierwszej-potrzeby. Przetrzymywali pracowników, traktowali nas wszystkich z góry.

Nie zapomnę jak koleżanka z obuwniczego, tego ą, ę, droższego, wiecie, górna półka, przyszła nieco roztrzęsiona, gdyż Obsługiwała Znaną Aktorkę Serialową, która pomiatała nią jak ścierwem. Cóż. Klasę ludzi poznajesz po tym, jak traktują innych... Pierwsza praca nauczyła mnie też tego, kiedy odejść. Ja odeszłam krótko po pierwszej wypłacie. Po kilku tygodniach pracy w podwarszawskim centrum handlowym miałam już kilka ofert matrymonialnych, jedną propozycję zrobienia tatuażu z mleka (świetnie wygląda w ultrafiolecie!), mocno obolałe nogi, bo jednak większość czasu stałam za kontuarem. Zapomniałam jak wygląda słonce, za to przekonałam się, że po "doliczeniu premii" i "zsumowaniu wszystkich przepracowanych godzin" dostałam 750 zł na rękę. Wiecie co to znaczyło? Że moja prześwietna praca warta była mniej niż 2 zł za godzinę.

Szefowa płakała, gdy się zwalniałam.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.