Mój tydzień z makijażem. Smutna historia mało istotnej porażki

Jest wiele sytuacji, w których można zrobić z siebie idiotę. Traktowanie życia jako serii wyzwań prowadzi zaś do upadku kultury i degradacji wartości człowieczeństwa. Opowiem o tym, jak poległam na jednym z takich frontów.

Historie takie jak ta zazwyczaj zaczynają się niewinnie - od głupich żarcików i przechwałek. Na przykład ktoś mówi, że w internetach nowa moda i oto dziewczęta w wieku pierwszej, drugiej a nawet trzeciej młodości podejmują "no-makeup-challenge " i przez tydzień się nie malują, o czym zaświadczać mają wrzucane codziennie zdjęcia ich twarzy w stanie saute . Stara Węcławkowa (czyli ja) rzuca na to "phi! ja tam robię taki czelendż już kolejny rok od lat! Dla mnie wyzwaniem byłoby robienie makijażu codziennie ". Potem ktoś mówi: DOBRA . I ani się człowiek obejrzy i już jest ugotowany.

Przysięgam, robienie sobie makijażu, nawet tego skrajnie neutralnego - zawierającego ledwie podkład, krztynę pudru, jakieś tam lekkie muśnięcie niemal bezbarwnym cieniem i błyszczykiem - to zbytek łaski. Wolę nękać ludzi już samym brakiem, niezadbaniem, twarzą nieprzybraną żadnym zdobieniem. Niech drżą ze strachu i pierzchają w okopy na samą myśl, że ta upiora znów wypełza w miasto. No ale nic to. Postanowiłam się malować. Przez tydzień.

Zaczęło się z przytupem - od makijażu wykonanego przez Anię . Ania uświadomiła mi swymi działaniami, że kompletnie nie miałam pojęcia ani o kremowaniu się przed makijażem, ani o tym, jak przerażającym uczuciem jest stosowanie zalotki na rzęsach przez osoby drugie, ani o tym, że robię dobrze nakładając palcem te tamte sproszkowane cudeńka na powiekę. Nie ma nic zdrożnego w robieniu makijażu samą dłonią.

Efekt pracy Ani był olśniewający. Poczułam się taka wymalowana. Wow. Niestety na zdjęciach wyglądam jak emaliowana patelnia. Syn witając mnie po powrocie z pracy na widok czegoś, co fachowo nazywa się bodajże "smokey eye" zakrzyknął "Co to jest?! Wyglądasz jak zombie!". Cóż, potem była sobota i niedziela, czyli niespecjalnie chciało mi się malować. W poniedziałek za to przystąpiłam do wyzwania ze zdwojoną energią. Ja sobie nie dam rady? Ja?!

Poniedziałek

Na początek nie zapomniałam o kremie. Właściwie to nie mogłam znaleźć kremu, ale skoro i tak mam super suchą skórę, to posmarowałam się balsamem do ust dla atopowców. Potem nałożyłam poprzez takie poklepywanie podkład, potem nie mogłam znaleźć nowego pudru (tego, który kupiłam w ubiegłym roku), na szczęście na dnie torebki był jeszcze tamten sprzed czterech lat, trochę pokruszony, ale to nic złego. Potem delikatnie nałożyłam niebieskie cienie do powiek i tusz do rzęs. Nudne to wszystko. Wyszłam na dwór. Wiało. Zaczęłam łzawić. Oczy zaczęły swędzieć. Nie zdążyłam zrobić zdjęcia.

Wtorek

Przypomniałam sobie, że dostałam bardzo fajny krem rozświetlający pod oczy. Nigdy nie miałam kremu rozświetlającego pod oczy, wiec nie wiem, czy dobrze go nakładam. Instrukcja była po japońsku, a youtubowe tutoriale są dla nastolatek i mięczaków, a ja jestem Rambo, John Rambo domowego mejkapingu. Nałożyłam więc ten śmieszny kremik. Następnie czynności poniedziałkowe powtórzyłam, tylko na wysokości błyszczyka przypomniało mi się, że zapomniałam o kremie na twarz - tym natłuszczającym. No trudno. Zdążyłam zrobić zdjęcie, potem wyszłam na dwór. Było zimno. Zaczęłam łzawć. Gdy dojechałam do pracy po makijażu nie został nawet ślad.

Trochę Bjork a trochę blacharaTrochę Bjork a trochę blachara Trochę Bjork a trochę blachara Trochę Bjork a trochę blachara

Środa

Wcale mi się nie chciało malować. Nie chciało mi się też robić zdjęć.

Czwartek

Postanowiłam zaszaleć: użyłam dużej ilości brązowo-złotych cieni i krwisto-czerwonej szminki, którą zdobyłam rok temu w świątecznej loterii. Dobrze, że nigdzie nie wychodzę z domu. Zdążyłam zrobić zdjęcie. Nie widać na nim szaleństwa brązowych cieni, robię na nim strasznego zeza, w dodatku po obejrzeniu fotografii zauważyłam, iż rysa na obiektywie znalazła się centralnie na moim policzku. Syn narzekał, że już gorzej nie mogę wyglądać.

O cholera. Ta loteria była dwa lata temu.

Piątek

O cholera (x2). O makijażu przypomniałam sobie dopiero w połowie dnia pracy.

Sobota

Właściwie to nie wypada mi się chwalić tym, że nie umiem robić sobie makijażu, oraz tym, że nie robię tego codziennie. Mam już ponad trzydzieści lat. Mam dwójkę dzieci i prawie-że-poważne stanowisko pracy jako Pani Redaktor Naczelna...

Niedziela

6:30 rano

... a poza tym, to kogo obchodzą zwierzenia jakiejś "dziennikareczki ", że się próbowała malować, ale jej nie wyszło? Jestem sobą mocno zażenowana. Im dłużej się sobą żenuję, tym bardziej nie mogę się zdecydować, którym odcinkiem tego wyzwania żenuję się bardziej, czy tym, że nie umiem, czy tym, że się z tym obnoszę.

22:30

Mąż pokazał mi teledysk Katy Perry, ten egipski. Kto powiedział, że nie mogę zakończyć całej tej sprawy jak należy? Czas na ostatnią bitwę! Nałożyłam ten cały podkład na dwóch kremach (pod oczy i na twarz), na tę okoliczność wygrzebałam także taki śmieszny żelopis do malowania kresek na powiekach. Narysowałam sobie bardzo brzydkie kreski. Aby zamaskować swą nieudolność w temacie kreski na lewym oku - ta na prawym wyszła całkiem spoko, nie mogę narzekać - nałożyłam intensywne fioletowe cienie do powiek. Nałożyłam ich dużo. Bardzo dużo. Bardzo intensywnych. Nigdy w życiu nie miałam tak intensywnych kolorów nad swymi ślepiami. Potem nałożyłam jasne cienie pod oczami. Potem tusz do rzęs, a co! Potem odkryłam, że cały ten zabieg uwypuklił zmarszczki.

Spróbowałam coś zmyć, ale wygląda na to, że choć się nie maluję, to mam bardzo porządne kosmetyki, spływają tylko rażone moimi radioaktywnymi łzami. Cóż, trzeba to tak zostawić. No może trochę przypudrować... Ukoronowaniem akcji skisłe zombie było nałożenie odblaskowo różowego błyszczyka do ust i wykonanie szalonego zaczesu .

Meluzyno, Meluzyno, odrzuć płonne swe nadzieje...Meluzyno, Meluzyno, odrzuć płonne swe nadzieje... Meluzyno, Meluzyno, odrzuć płonne swe nadzieje... Meluzyno, Meluzyno, odrzuć płonne swe nadzieje...

Dobrze, że syn już spał, bo spostponowałby mnie jakimiś obraźliwymi słowy. Po wykonaniu zdjęcia makijaż starannie zmyłam, śpiewając coś o Meluzynie. Po tygodniu byłam trochę znudzona, a trochę zniesmaczona. Właściwie to się cieszę, że ostatnio bywam na wieczorkach literackich, a tam nie liczy się to, czy umiesz dobrze rozprowadzić ten cholerny pigment, tylko jak szybko naciągasz maskę gazową...

I cóż, że bez makijażu. Fot.  Post-Apokalipsa PolskaI cóż, że bez makijażu. Fot. Post-Apokalipsa Polska I cóż, że bez makijażu. Fot. Post-Apokalipsa Polska I cóż, że bez makijażu. Fot. Post-Apokalipsa Polska

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.