Zadanie na wakacje: pozbądźmy się zadań domowych!

Hej, rodzice, słyszycie to? No właśnie. Nikt nie woła. Wreszcie wakacje. Teoretycznie, jako matka dzieciom powinnam naprzemiennie zgrzytać zębami i szlochać z tęsknoty. Zgrzytać, gdy pytają, kiedy skończę pracę, szlochać, kiedy dzwonią, pytając kiedy przyjadę. A ja tymczasem się cieszę. Wiecie czemu? Bo wreszcie mamy dwumiesięczną przerwę w tych cholernych zadaniach domowych.

"Przez zadania domowe ponoszę porażkę" - autor tych znalezionych w sieci słów dowodził, że z powodu nadmiaru zadań domowych nie ma czasu nadrobić zaległości i douczyć się zagadnień z przedmiotów, które sprawiają mu najwięcej trudności. W ten sposób młoda osoba pogrąża się z każdym kolejnym dniem i zadaniem domowym. "Zadanie domowe to współczesne niewolnictwo" - pisze inny uczeń. Dodaje jeszcze, że po kilku stresujących godzinach w szkole wraca do domu i siada do dalszej roboty. To ma być dzieciństwo?

A jeszcze te demoralizujące kraje pierwszego świata, w których do domu zadań nie zadają - ot choćby Finlandia . A zgniła, liberalna Francja, albo nacierająca z prawej flanki rozpustna Moskwa, która daje przykład całej Federacji Rosyjskiej - tam coraz częściej mówi się o zniesieniu obowiązku zadań domowych. Ale przecież zadania domowe są dobre! Ćwiczą umysł, zachęcają do samodzielnego działania, uczą systematyczności i odpowiedzialności, pozwalają na spokojnie przemyśleć ważne zadania, utrwalają materiał . Poza tym tak właśnie działa świat. Ćwiczyć, stymulować i pracować jeszcze więcej!

 

Zadajcie sobie pytanie: co ćwiczą w was nadgodziny, albo weekendowe szkolenia? Czy dzięki nim jesteście lepszymi ludźmi, sumiennymi pracownikami i cudownymi rodzicami? Po czterech latach z dzieckiem w szkole mogę powiedzieć jedno - część zadań domowych jest bardzo fajna, przemyślana i pomysłowa. To eksperymenty i badania, to przyklejanie taśmy na zewnątrz okna w celu zebrania zanieczyszczeń na niej, to zadania wymagające nieco ruchu, obserwowania świata wokół nas. Czy nie o to nam chodzi? Żeby wiedza była praktyczna? Przez większość czasu jednak to są stare dobre zadania. Polecenia, ćwiczenia, pytanie, odpowiedź, policz, sprawdź, ułóż zadanie...

 

Zazwyczaj wygląda to tak: najpierw uniki "Jeszcze nie, muszę odpocząć, dopiero zjadłem obiad" . Następnie ojciec dzieciom dyskretnie oddala się z miejsca akcji, gdyż cały spektakl to wydarzenie nader stresujące. Z ust młodego aktora pada sakramentalne: "Ale ja nie mam plecaka." (didaskalia: plecak leży w przedpokoju), "Nie mam piórnika." (jest schowany w innej przegródce), "Nie mam ołówka." (młody aktor wyciąga garść ołówków i wzdycha znacząco). "Ten źle pisze", "ten jakiś niekształtny jest" (wyrzuca kolejne ołówki na podłogę zamaszystym gestem). Następnie młodzian rozpoczyna monolog, na który składa się cała seria wymówek, trochę kwiczenia, trochę jęczenia, nieco pretensji. Mija pięć minut i wreszcie cała sala słyszy: "No, szybko mi poszło, ale to było banalne!" . Jest jeszcze druga - na szczęście coraz rzadsza - sytuacja, kiedy pada histeryczne "ale pomóż mi!" . Zazwyczaj wystarczy jak siedzę obok i słucham złorzeczenia. Powtarzam "jeśli nie rozumiesz, przeczytaj spokojnie raz jeszcze polecenie, możesz spróbować przeczytać je na głos" (czasem wplatam w to język parlamentarny). Są jednak momenty, kiedy syn niczym najlepszy komputer wyłapuje błąd, brak logiki, nieścisłość pytania.

I zaczyna się dramat. Łzy, rozpacz, frustracja z powodu niemożliwości podania prawidłowego rozwiązania, bo właściwie to są trzy... W temat po chwili zaangażowana jest już cała trójka, a jeśli młodsza w domu - czwórka domowników. Wtedy jest naprawdę niewesoło. "To ja to napiszę celowo brzydko i będzie! A potem podrę i sobie pójdę." krzyczy Mikołajek. Tata Mikołajka mówi coś o tym, że jak chodził do szkoły nie było opcji, żeby ktoś odrobił zadanie domowe celowo brzydko, Mama Mikołajka zatroskana próbuje uspokoić chłopców, a Pan Blédurt puka do drzwi, żeby sprawdzić, co to za wrzaski.

Kiedy więc syn odbiera świadectwa, dyplomy, nagrody i słyszy od swojej wychowawczyni, że jego starania są docenione, że pani widzi, jak on pracuje to mały Mohikanin we mnie krzyczy: "Dawaj adresy i telefony do dostawców Xanaxu bo zaraz wybuchnę! Dziesięć miesięcy, po pięć dni w tygodniu - krzyk, płacz i mentalna siwizna! Dziwnym nie jest, że się postarał i odrabiał, tylko kto za to płaci? ".

W ostatnim roku syn odkrył opcję "wyjście samemu na podwórko ". Nie ma lepszego motywatora do odrabiania zadania domowego o czasie. Temat wyjścia na podwórko jest całkiem przyzwoitym akceleratorem działań i ucina jakieś 90% narzekań. Zakładam, że u rodziców, których dzieciaki zostają na świetlicy do późnych godzin popołudniowych, albo ganiają po podwórku zanim matki i ojcowie wrócą sterani z pracy jest kłopot, bo nie ma komu egzekwować takich postanowień. Efekt? Zadania domowe nie spełniają swojej roli. Są odrabiane byle jak, byle gdzie i byle było. Nierzadka sytuacja w zerówce - widok matki wypełniającej ćwiczenia w szatni.

Jeśli myślicie, że mordęga z zadaniami domowymi kończy się wraz z finałem podstawówki i nadejściem gimnazjum - jesteście w błędzie. Odbiorę wam teraz nadzieję na lepsze jutro. Matki dzieciaków w wieku okołogimnazjalnym przyznają, że najpierw odbija nauczycielom podstawówkowym, zadają jak szaleni, dokładają obowiązków, trzy rozprawki, dwa referaty a na deser po kilkanaście zadań z tego i owego. I tak co tydzień, aż do egzaminów. A potem, już w gimnazjum - jeszcze więcej wypracowań, jeszcze więcej referatów i jeszcze więcej zadań. "A ja bym wolała, żeby on wyszedł na podwórko, pobiegał, albo miał w tygodniu taki dzień, że wraca po lekcjach do domu, rzuca plecak i idziemy gdzieś razem, nie wiem, do kina? Do muzeum? Na spacer albo na rower? ". Takie słyszy się rozmowy.

Na gruncie pedagogiki już lata temu stwierdzono, że uczniowie powinni uczyć się w szkole, zaś nauka w domu zależy tylko od ich dobrej woli. Chcą, niech się uczą, a jak nie chcą, to niech się bawią. Nie powinno się ani zadawać prac do domu, ani też egzekwować ich wykonania. Zadawanie jest nielegalne i niepedagogiczne. Oczywiście można być zwolennikiem anachronicznej pedagogiki i zadawać ile wlezie, a potem egzekwować i opornych uczniów karać, może nawet nie tylko złymi ocenami, ale także fizyczną pracą.

Tak pisał na swoim blogu już w 2007 roku Dariusz Chętkowki .  Dodawał też, że wpadliśmy w błędne koło prac domowych. Dyrekcja wymusza na nauczycielach zadawanie, nauczyciele prześcigają się w dokładaniu uczniom, uczniowie pracują w domu, bo rodzice tego oczekują. Gdyby nie było zadań domowych znaczyłoby to ponoć tyle, że dziatwa w szkole się obija, niczego mądrego i ważnego się nie uczy. Rodzice więc naciskają na dyrekcję. Gdzie tu logika? Chcemy tych zadań czy nie? Czy w świecie bez zadań domowych byłoby lepiej?

Pomyślmy. Szkoła nadal dobrze oceniałaby tych, którzy pracują na lekcjach, albo pracują nad ściemnianiem na lekcjach. Ci, którzy mają ochotę popracować po godzinach nadal z radością przygotowywaliby dodatkowe referaty i rozwiązywali zadania - dla frajdy. Problem polega na tym, że wszystkie zmiany zazwyczaj zawierają spora dawkę marketingu i myślenia życzeniowego. W idealnym świecie dzieci rozwiązują wszystkie zadania pod okiem kompetentnych pedagogów, którzy dbają o to, by nie pojawiły się złe nawyki, by metody były odpowiednie a wszelkie działania uzasadnione. W realnym świecie nie ma czasu na takie rzeczy. "Nie gadaj Kowalski, rozwiązuj Kowalski." W idealnym świecie wszystkie zadania domowe byłyby eksperymentami i badaniami. W realnym świecie mało który pracujący rodzic ma na to czas CODZIENNIE. Mało które siedmiolatki skłonne są działać samodzielnie. Dzieci skore do poszukiwań i te ze smykałką do rozwiązywania zadań same wynajdywałyby sobie jakieś zajęcia.

Zakładam jednak, że najlepiej by było, gdyby zadania domowe polegały na wyciąganiu wniosków z codziennych zabaw. Od budowania z klocków po granie w gry. Ręka w górę, który nauczyciel zauważył, że zbudowanie miasta w Minecrafcie może być też genialnym zadaniem domowym? A Angry Birds, Cut The Rope? Milion mniej znanych masowemu odbiorcy gier o wyraźnym edukacyjnym charakterze? A głupie wyjście samemu do sklepu? W idealnym świecie gimnazjalista uczy się związków przyczynowo skutkowych między przygotowywaniem dodatkowych, dobrowolnych  materiałów po szkole, a lepszymi wynikami, większym zrozumieniem. W idealnym świecie gimnazjalista i licealista zaczyna czuć, że ciekawość świata mu się opłaca, a wiedza nigdy nie jest bezużyteczna, problemem jest tylko stworzenie okazji do wykorzystania swoich wiadomości i umiejętności.

 

W realnym świecie ludzie są tylko ludźmi. Nauczyciele oceniają niektórych uczniów nie przez pryzmat tego ile i jak pracuje, ale czy ich lubią, czy jednak nie. W idealnym świecie rodzice mają niewyczerpane pokłady czasu i cierpliwości by nie rzucać "JA W TWOIM WIEKU", "SPRAWDŹ TO SOBIE W KSIĄŻCE", albo "JAK TO?! NIE WIESZ?! CHYBA KPISZ". A jak jest w realu?

Ponieważ są te wspaniałe wakacje, nie ma szkoły i tak dalej, te małe, lub przerośnięte cholery biegają, krzyczą, chcą się z Wami bawić, albo chcą od Was wyłudzić pozwolenie na spontaniczny wyjazd z kolegami pod namiot, to ja mam coś dla Was. Zadanie domowe: pomyślcie o tym, czy wam do szczęścia są potrzebne zadania domowe waszych dzieci? Czy można się raz, kiedyś - na przykład we wrześniu tego roku - wziąć i umówić, że masowo idziemy i prosimy o próbny rok bez zadań, bo mamy dość bycia domowymi policjantami, bo te zadania najczęściej nic nie dają, bo lepszy kontakt z dziećmi mamy bez tego całego zamieszania?

A jeśli już, to niech te zadania będą dobrowolne. Myślicie, że nam się uda? Kto pierwszy napisze na ten temat sensowny referat? Termin realizacji: przyszły tydzień.

Więcej o:
Copyright © Agora SA