Śmierć w czasach internetu

Każdy użytkownik może wysłać prywatną wiadomość do zmarłej osoby - taki zapis jest w regulaminie najpopularniejszego serwisu społecznościowego. Są też aplikacje, które odpowiedzą w imieniu nieżyjącego. Im więcej masz lat, tym bardziej te informacje mogą ci się przydać. Nawet nie zauważysz, jak twój internet zaczną zapełniać zmarli.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o wirtualnym cmentarzu. Był koniec lat 90., internet był wtedy mniej interaktywny, za to miał wyrazistsze kolory, a pomysł, by na zerojedynkowych mogiłach zmarłych zapalać znicze z gifów był dla mnie nie tyle absurdalny, co po prostu niepojęty. Wreszcie, w moim nastoletnim świecie jedynymi osobami, które umierały byli zdecydowanie starsi członkowie rodziny. Ich zdjęcia miało się w albumach, pamięć o nich w sercu, a znicze, jak najbardziej realne, można było zapalać na ich grobach choćby w Zaduszki. Na co komu wirtualny cmentarz? Cóż... W miarę jak dorastamy, a internet w tej wersji 2.0 - dającej więcej przestrzeni na interakcje z innymi użytkownikami - pochłania nas i angażuje, wirtualnym cmentarzem stać się może każde miejsce spotkania - serwis społecznościowy, forum, albo arena gry. Jakiś czas temu trafiłam na intrygujący tekst niestrudzonego portrecisty światów wirtualnych, Wojtka Bierońskiego o dość wymownym tytule "Śmierć " . Dotyczył tej przedziwnej sytuacji, w której umiera gracz pozostawiając po sobie pustkę nie tylko w realnym świecie.

Za czasów świetności mojego serwera w World of Warcraft mieliśmy naprawdę fajne community. Wśród tych kilkuset zintegrowanych osób, odgrywających swoje postaci i nadających im ciekawe osobowości, był również wojownik o imieniu Londuin. Nieco zgryźliwy i zdystansowany wobec siebie, miał ten dystans również do wszystkiego dookoła i nabierał go szczególnie w pewnej wirtualnej knajpce w mieście Stormwind, gdzie społeczność serwera miała jedną z najczęściej odwiedzanych miejscówek. Raczył się tam regularnie wirtualnym browarem, a ci, którzy wznosili z nim toasty nie mieli pojęcia, że człowiek, który w realu stoi za Londuinem, umiera.

Wspomniany gracz, dziewiętnastoletni Andrew, po miesiącach walki z chorobą zmarł. Jego towarzysze z World of Warcraft doświadczyli osobliwego uczucia straty - z jednej strony odszedł realny człowiek, którego znali jedynie z forum oraz zamieszczanych tam zdjęć, z drugiej jedna z najbardziej intrygujących postaci w ich drużynie, bohater, z którym zdążyli się zżyć przez lata. - Na uroczystym pożegnaniu Londuina w grze stawiło się prawie sto osób. Być może więcej niż na prawdziwym pogrzebie - kwituje Bieroński. Co pozostaje po takich graczach? Okazuje się, że nie tylko wspomnienia. Jak napisał Beroński, można podejmować próby i postulować nazywanie trunków na cześć współgraczy, którzy odeszli, można też spróbować stworzyć w grze miejsce nazwane imieniem lub nickiem zmarłego. Zdarzają się także sytuacje, w których życiowi partnerzy graczy przyjmują w wirtualnym świecie imię zmarłego i przechodzą kolejne poziomy, dedykując jemu lub jej sukcesy.

A co pozostaje po nas samych w internecie?

Z blogerami jest w miarę prosta sytuacja. Niektóre strony umierają same niezależnie od tego, co robią ich autorzy. Są jednak takie blogi, o których wiadomo od początku, że są skazane na śmierć, każdy nowy wpis jest zaś tylko odsuwaniem pewnych ostatecznych wiadomości o kolejny dzień. Pamiętacie może  Paulinę Pruską ? Paula walczyła z panem śmieciuchem, rakiem, jednocześnie oswajając nas ze świadomością, że nie wyparliśmy do końca śmierci z naszego fajnego, nowoczesnego świata. Paula z każdym wpisem była bliższa śmierci, a jednocześnie pokazywała, jak bardzo chce żyć. Pisała o swoich obawach i radościach, opisywała przedoperacyjne zmęczenie i pozabiegowy spokój. Kiedy zaś wszyscy, których przez dwa i pół roku prowadzenia swojego bloga zebrała wokół siebie zaczynali wierzyć, że rak odpuścił, że będzie żyła dalej - zamilkła. Kilka dni później pojawił się ostatni, zwięzły i wzruszający wpis przygotowany już nie przez Paulę, a jej najbliższych: " Od wczoraj wszystko na zawsze jest inaczej ".

Po Pauli pozostał cały blog. Wszystkie wpisy, zdjęcia, dynamiczne wymiany zdań w komentarzach dają czytelnikowi złudzenie przynajmniej chwilowego obcowania z żywą osobą. Po śmierci autorki jej rodzina dodała jeszcze mapę cmentarza, na którym pochowano Paulę. A co się dzieje, kiedy umiera jakiś aktywny użytkownik Facebooka czy Twittera? Jest dziwnie, można poczuć się nieswojo, ale trzeba zdać sobie sprawę, że im jesteśmy starsi i im mocniej zaczynamy działać prywatnie i zawodowo na platformach społecznościowych, tym bardziej prawdopodobne, że spotkamy się z taką sytuacją. Oto umiera nasz znajomy, kolega, użytkownik o konkretnym imieniu i nazwisku. Autor wpisów, które polubialiśmy , zdjęć, na których byliśmy oznaczani. Ktoś kto retweetował nasze wpisy albo regularnie komentował posty umiera. Koniec. Dostajemy zaproszenie na pogrzeb, wizytówkę z nowym adresem (poważnie mówię, dwa lata temu pierwszy raz w życiu dostałam czyjąś pośmiertną wizytówkę z mapką dotarcia do grobu), być może ktoś jeszcze zrobi event i poinformuje o wyprzedaży garażowej mniej cennych przedmiotów po zmarłym. I co dalej? Cóż. W marcu ubiegłego roku pojawiła się mocno przerażająca aplikacja, która nazywa się " LivesOn " i pozwala tweetować pośmiertnie. Reklamuje się dość bezczelnym hasłem "When your heart stops beating, you'll keep tweeting ".

Jak działa ta aplikacja? Logujesz się i dajesz dostęp do konta. Skrypt analizuje twój sposób pisania, sprawdza jakie strony często odwiedzasz, jakie rzeczy lubisz w internecie, a kiedy już opuścisz ten łez padół, jakiś miły bot będzie kontynuował twoje twitterowe życie, wrzucał nowe posty, dzielił się linkami do stron, które też byś pewnie odwiedzała, gdybyś tylko żyła. Może też wyróżniać tweety twoich znajomych. Tylko czy oni to docenią? Może być im trudno, mogliby nawet poczuć coś w rodzaju zbulwersowania połączonego ze strachem, jaki znać może tylko ten, komu wydawało się, że spotkał ducha.

Duchy na łódzkim cmentarzu, fot. Jan Ronald Crans (źródło: Flickr)

Na tym tle aplikacja If I Die oraz DeadSoci.al - darmowe narzędzia "na koniec życia" wyglądają zasadniczo niegroźnie. Autorzy piszą o "tworzeniu pośmiertnego dziedzictwa " w dobie social mediów. Jak to działa? Pobierasz aplikację albo zakładasz profil zsynchronizowany ze wszystkimi społecznościówkami i przygotowujesz pożegnalną wiadomość, która zostanie przesłana do twoich internetowych kontaktów. Oczywiście już po twojej śmierci. Jest jeszcze tylko jedna, bardzo ważna sprawa - wybierasz sobie administratora twojego wirtualnego życia po śmierci, który we właściwym momencie zaloguje się na twoje konto i uruchomi procedurę pożegnalną. To musi być osoba poważna i godna zaufania. Wyobraź sobie bowiem, że ktoś odpali takiego Deadsoci.ala dla żartu, albo w ramach zemsty. Hmmm.

Może zdarzyć się też taka sytuacja, że choć w realu prowadzisz poukładane i grzeczne życie, na Facebooku i tym podobnych jesteś prawdziwym zwierzakiem, małą flirciarą, albo, co gorsza (dla twoich bliskich - po śmierci - rzecz jasna) całkiem dużą zbereźnicą. Nie takie rzeczy zamiatało się kiedyś pod dywan. Dopóki też nie udostępniasz nikomu swojego loginu i hasła, możesz mieć pewność, że nikt z bliskich nie dowie się o sekretach, które dzielisz z "tym trzecim", właścicielami serwisu społecznościowego i ewentualnie służbami wywiadowczymi (no dobrze jeśli chcesz, możesz do listy dopisać grupę rosyjskich albo chińskich hackerów).

Google dla swoich użytkowników wprowadziło specjalne narzędzie, dzięki któremu jeszcze za życia można zadecydować co się stanie z profilem po śmierci. Jeśli nie będziesz się logować na konto przez 3, 6, 9 albo 12 miesięcy program zdezaktywuje twoje wirtualne ja (twoje konto Gmail, bloga, wpisy na G+ i komentarze udzielane za jego pośrednictwem). Pakiet obejmuje także takie usługi jak pośmiertna autoodpowiedź na e-maile. Nie musisz oczywiście pozwalać na taką destrukcję cyfrowych pamiątek. Możesz zaznaczyć jeszcze dziś, że chcesz, aby po twojej śmierci automat w twoim imieniu odezwał się do zaufanych ludzi i pozwolił im zarządzać uprzednio udostępnionymi materiałami.

Z Facebookiem działa to nieco inaczej. Jeśli umrzesz nie uregulowawszy pewnych kwestii, nawet najbliższa rodzina nie będzie mogła zalogować się na twoje konto i uzyskać pełnego dostępu do danych. Bliscy mogą za to udowodnić, że są twoimi bliskimi oraz, że już nie żyjesz (dokumenty z urzędu, akty narodzin i zgonu, jakieś papierki ze stempelkami poświadczające bliskość, te sprawy) i zadecydować o losach profilu. Czy zostanie on skasowany, czy przejdzie w stan nieaktywny, kiedy już nikt nie będzie cię mógł dodać do znajomych. Jeśli nie ustalisz z najbliższymi wcześniej tego, jak ma wyglądać twój pośmiertny profil facebookowy, oni sami wybiorą - dezaktywacja, czy przejście w stan "In memoriam". Czy wiesz, że w tej drugiej sytuacji znajomi nadal będą mogli wysyłać ci prywatne wiadomości? Czy wciąż czujesz się nieswojo, czytając tę informację? Ja - owszem. Nie wiem, czy jestem gotowa na śmierć w świecie web 2.0.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.