(F)ochowa pocztówka znad Bosforu

Wrześniowe słońce, listopadowe mgły, kwietniowe magnolie, południowe owoce i jedyna w swoim rodzaju, bosforska melancholia. To i o wiele więcej udało nam się znaleźć podczas naszych małych, stambulskich wakacji w samym środku lutego.

W tramwajach dzikie tłumy. Nie ma litości, nie czas na kurtuazję, kto pierwszy, ten lepszy, a kto w tyle, ten musi poczekać na następny skład. Wisząca nad miastem od rana mgła, po zachodzie słońca opadła jeszcze niżej. Bosfor jest niespokojny, rejsy promów miejskich zawieszone, wisi też lepka ślągwa. W wąskich uliczkach Karaköy specyficzny, morski zapach miesza się z aromatem palonego w kominkach węgla, oraz spalinami. Wszystko to zaś oblepia człowieka.

Na moście Galata nazywanym sercem Stambułu, gwarno i tłoczno. Wystarczy małe lutowe załamanie pogody, by czternastomilionowe miasto zakorkowało się doszczętnie. Z tą liczebnością z resztą też kłopot. Oficjalnie wychodzi, jak wychodzi, wciąż jednak pozostaje tu wielu nieoficjalnych mieszkańców, którzy podbijają ciche statystyki do siedemnastu milionów ludzi. Oczywiście przy typowej pogawędce przy herbacie na jednym z podwórek usłyszeliśmy też zawrotną liczbę 26 000 000 mieszkańców. Trzeba jednak pamiętać, jak cudownymi mitomanami potrafią być Turcy.

Tak, czy owak, mechaniczne serce miasta ledwo biło, za to mieszkańcy postanowili nie porzucać swych codziennych spraw, drobnych i wielkich biznesów, zakupów, wizyt u fryzjera, dużej kawy z zagranicznej sieciówki popijanej niespiesznie, albo kanapek Balik Ekmek pożeranych gdzieś w biegu. Odławiania rybnej drobnicy z czarnych wód Złotego Rogu też nie. Gdy więc już przegryźliśmy się przez mglistą gęstwotę, ławice poławiaczy i wraz z kolejnym przypływem ludzkich szprotek wpadliśmy do tramwajowej puszki, by wypaść z niej po kilkunastu minutach, gdy już spełzliśmy brukowaną pajęczyną uliczek ocieplonych tą zbyt bliską ziemi chmurą i dobrnęliśmy do domu, wreszcie zrozumieliśmy o co w zasadzie chodziło Pamukowi, gdy tak smętnie pisał o smutku, mroku i melancholii mieszkańców tego miasta.

W taki mglisty, lutowy wieczór można to poczuć, zwłaszcza, że Stambuł wciąż pozostaje miastem o wielu twarzach. O większości z nich tacy niedzielni podróżnicy, jak my, mogą przeczytać tylko w książkach. Na szczęście powroty na tę barwną eurazjatycką granicę pozwalają na coraz lepsze wzajemne poznawanie się.

Za pierwszym razem na Stambuł rzuciliśmy się łapczywie, mając do dyspozycji ledwie kilkadziesiąt godzin w większości już zaaranżowanego czasu, drapieżnie wydzieraliśmy jakieś skrawki na nocny spacer portowymi zaułkami wzdłuż szemranych, zadymionych spelun, na błądzenie po krańcach dzielnic, ale w pamięci zapisały się głównie wyspy- wnętrze świątyni Hagia Sophia - w remoncie, wnętrze Błękitnego Meczetu - cudnie wyciszające, wnętrze cystern Yerebatan - magicznie chłodne, smak kofty sprzedawanej w bułce z wózka na ulicy - zaskakująco bogaty. Wreszcie puls Taksimu , szalony oczywiście. Teraz wracamy po kilkunastu latach z dwójką dzieci. Poznajemy zupełnie inne miasto - tak jest lepiej.

Z wizytą w meczecie Souleymana

W ogóle podróżowanie z dziećmi wiele zmienia, ale to jeszcze nie jest ten moment, w którym będę ględzić o tym, że to nie egoizm rodziców nakazuje wywlekać potwory z pieczar i targać je tam, gdzie się żywnie podoba. Póki co powiem jedno, dzięki temu, że jesteśmy teraz w Stambule we czwórkę, przemierzamy to miasto w zupełnie innym rytmie i choć może nie zobaczymy nawet połowy tego, co można by zobaczyć jeżdżąc samemu, doświadczamy więcej i bardziej. Jesteśmy tu już czwarty dzień, a może dopiero czwarty? Zadomowiliśmy się. Mamy już swój sklep, do którego złazimy po chleb i dżem, po oliwki i po wodę. Połowa Sultan Ahmet zna już imiona naszych dzieci. Powoli zmieniamy się w lokalną atrakcję, kiedy tak maszerujemy przez okolicę.

Pierwszego wieczora poszliśmy na zwiady, bo przecież kto by siedział w pokoju, kiedy za oknem słychać odległe, niskie buczenie syren statków. Jeśli się dobrze wychylić przez okno, widzimy nawet Morze Marmara . Wyszliśmy więc na nocne rozpoznanie dzielnicy. W dół, stromymi, niczym te filmowe ulice San Francisco uliczkami, ku wodzie. Mijaliśmy czynne mimo późnej pory zakłady fryzjerskie i knajpki, w których miejscowi pogryzali durum, starszego pana wyciskającego słodki sok z granatów i sprzedawców owoców, którzy na straganach mieli truskawki. Mijaliśmy też wysokie, wąskie i odrapane budynki, które w oknach miały głównie sterty materiałów. Mijaliśmy też ponure pustostany, spalone domy, ponure świadectwa biedy i zapomnienia. Wszystko obok siebie, ściana w ścianę, drzwi, w drzwi, powtarzalne, niczym skomplikowany wzór na porządek tego świata.

Zakamarki w okolicach Sultan Ahmet

Rano poszliśmy w górę, ku zabytkom. Miasto już tętniło życiem. Uliczki obok naszego "wakacyjnego domu" jak to nazywają dzieci, wypełniają warsztaty. W ciasnych klitkach siedzą całe rodziny, robią buty. W powietrzu czuć zmieszaną woń kleju i dymu papierosowego. Ustawy mogą sobie być, kary można płacić, a palić trzeba i już. Na tych uliczkach wszyscy są w ruchu, jedni dźwigają bele zamszu i skóry, inni pchają wózki z wielkimi parcianymi worami wypełnionymi podeszwami. Dzieci biegają z mniejszymi pakunkami, kobiety z większymi. Psy tarzają się po bruku próbując sięgnąć karku przeciwnika, koty łaszą się do obwoźnych sprzedawców pilawu. Kilka kroków w górę i już wkraczamy w świat butików, bankomatów, w świat, w którym jesteśmy miłą oku zwierzyną.

- Polska! Chodż mam dla czebe dobra czena, dywan, dobry, chodż, chodż!

- Jaksiemasz! U nas tanio, bazar drogi, powiedz, ile dasz za ten towar, a ja ci powiem jaka cna na prawdę.

- Czeszcz! znam Cię, wyglądasz jak moja dziewczyna, u nas są najlepsze słodkości.

Słodzą, skubani mają też talent do języków. Po pierwsze zazwyczaj bezbłędnie wyłapują ze słuchu słowa, powtarzają bez wysiłku, a makaron na uszy nawijają, jak mało kto. Co nie zmienia faktu, że Wielki Bazar pozostaje bardzo lekką wersją typowej arabskiej mediny, miękkim i miłym przedsmakiem tego, co potrafi się wydarzyć, kiedy zagubiona zachodnia owieczka wejdzie między wytrawne kupieckie wilki. Wielki Bazar ma jednak swoje miejsca magiczne, to te ukryte w zaułkach karawanseraje, hotele dla kupców z dalekich stron. Bywają piękne w swym zapuszczeniu, jak czerwonawy Zincirki Han, skrywają stoliki, przy których toczą się zażarte boje w backgammona jak w Cukur Han, albo nie dają się odnaleźć, jak Buyuk Safran Han. Ten ostatni wart był jednak dłuższego wypatrywania. Schowany na końcu wąskiego sklepu z sukienami i chustami, jednego z wielu podobnych, za zamkniętymi drzwiami, malutki i niespecjalnie zdobny dał nam coś zupełnie innego. Możliwość spotkania. Jednego z tych przedziwnych i nieplanowanych.

Na samym końcu malutkiego podwórka, w małej izdebce siedział starszy pan, prasował spodnie. Wnętrze jego warsztatu było skromne, na półkach stało tyle, co nic. Skinął na nas, w chwilę też wyczarował herbatę, dla dzieci batoniki, zaczął też opowiadać. Po turecku, a jak. O tym, jak był inżynierem, jak bywał w Europie, Zurych, Belgia. O tym, jak urodziły mu się dzieci, z paczuszki trzymanej niczym relikwiarz co chwila wyciągał inny artefakt, a to wizytówkę, na potwierdzenie swych dawnych wojaży, a to zdjęcia dorosłego mężczyzny- syn, umie po angielsku mówić, mieszka w Niemczech, córki, wreszcie żony. Przychodzą znajomi, opowiadają o piłce nożnej. Lewandowski, mówią, Mierzejewski. Mówią też, że oni to Stambułu nie lubią, za dużo ludzi. Nasz gospodarz milczy. Pokazuje za to jak potrafi zacerować spodnie. Żegnamy się.

Odwiedzamy znane miejsca, szlajamy się po dziwnych zaułkach, zachwycamy się komunikacją miejską - tramwaje na żetony, metro na żetony, tanie promy, podziemne kolejki, czysto, czasem tłoczno, ale jakoś tak z głową to wszystko zrobione, chciałoby się, żeby u nas czasem tak pomyśleli o ludziach, tych, co będą potem korzystać z tych dobrodziejstw. Tu chyba myślą.

Gorzej z architekturą. Przez tych kilkanaście lat od naszego ostatniego spotkania przybyło tu zapewne miliony nielegalnych domów - tureckie prawo budowlane ponoć zabrania wyburzania budynków postawionych w ciągu nocy. Jak łatwo się domyślić, nie są to perły modernizmu. Przybyło też sporo koszmarnych wieżowców, luksusowe apartamenty z widokiem na to i owo - Bosfor, Marmarę, albo Morze Czarne. Szpetne pokraki. Nie poradzisz. Ludzie kupują, co mają nie brać. Przybywa pustostanów, niczym zepsute zęby, czarne, straszne, wypalone, po prostu są.

Przybywa meczetów, bo chociaż Turcja to kraj świecki, a większość, tak jak w Polsce , to "wierzący, ale nie praktykujący", to Stambuł chyba idzie po rekord, albo przynajmniej stara się być wysoko w statystykach nie tylko liczebności mieszkańców, ale i ilości meczetów - w tej chwili liczba świątyń islamskich przekracza tu już 3000.

Odwiedzamy tylko nieliczne, choć warto wiedzieć, że Stambuł jest jednym z miast przyjaznych laikom chcącym poprzesiadywać w meczetach. O ile turyści zachowują się przyzwoicie, czyli panowie zasłaniają kolana, panie - ramiona, i głowy, wszyscy zdejmują buty, nikt się nie całuje, jest cicho, nie gadamy przez komórki... To można sobie siedzieć. Proszę bardzo. My idziemy dalej, na wszelki wypadek, nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy dzieci dopadnie nuda i postanowią, że będą się dźgać, sprzeczać, wyszarpywać sobie z rąk przedmioty, i tak dalej i tak dalej. W ten sposób przeszliśmy, przejechaliśmy i przepłynęliśmy w ciągu tych czterech dni ładnych parę kilometrów. Z radością odkryliśmy dziś Modern Istanbul - miejscowe muzeum sztuki współczesnej, które powitało nas ciepłem, a to ważne, kiedy na zewnątrz lepka, zimna, mgła, retrospektywą filmów Kieślowskiego - tu opis połechtał nasze narodowe ego, wiecie, Polak, well-known, awarded, internationally - i tak dalej, miło, nawet jeśli czasem Krzysztofa trudno strawić.

Muzeum zaoferowało też kilka ciekawych wystaw, od przekrojowej prezentacji możliwości współczesnych tureckich artystów, którzy najpierw przeżyli to ataturkowe zachłyśnięcie się zachodem, a dziś szukają swych artystycznych korzeni, przez wystawę sąsiedzką, pokazującą prace twórców z krajów ościennych - rzecz o granicach, tożsamości, legendach i podróżach, wreszcie zdjęcia - urzekające, bo w zasadzie były to obrazy malowane na kliszach za pomocą ruchów gwiazd i księżyca. Dzieci przeżyły. Muzeum też. Po wszystkim zjedliśmy zimnioki, które tu nazywają Kumpiry, wypychają bakłażanami, pomidorami i innym warzywstwem, oferując ciepłą strawę za niewygórowaną kwotę 8 lir. z kulinarnych podbojów po taniości - konsumowane były też wszelkie dziwactwa sprzedawane z wózków, rybne kanapki za 5 lir, tureckie lody i kasztany.

A teraz muszę już kończyć, jest 1:15 w nocy, za około 4 godziny odezwie się pierwszy chór muezinów, za kolejne dwie spróbujemy wstać, zjeść śniadanie i iść na jeden z miejskich promów, które wywiozą nas na Wyspy Książęce , tam nas jeszcze nie było. A Stambuł w lutym jest piękny, kiedy nie ma mgły słońce potrafi przypiekać policzki, 18 stopni smakuje jak 24, magnolie zaczynają kwitnąć, koty ganiają się po cmentarzach w miłosnym szale, a nam się odechciewa wracać za chwilę do domu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.